Sete Cidades. Jeden krater,dwa jeziora, cztery pory roku.


Koniec  trasy, wysiadam z autobusu i bezradnie rozglądam się wokół.  Jestem na dnie krateru, deszcz, wiatr,mgła, widoczność prawie zerowa, na końcu alei wysokich drzew majaczy się sylwetka białego kościoła. Klimat jak z horroru. Siadam w pustej knajpie, przypominającej bary Społem, kupuję kawę i przeraźliwie słodkie ciastko i zapadam w zadumę nad życiem i pogodą na Azorach. Mój ostatni dzień na wyspie, beznadzieja, smutek i nostalgia. Według AccuWeather za 2 godziny powinno wyjść słońca, tymczasem wydaje się, że deszcz będzie padał do końca świata ( a już na pewno do końca dnia).

Sete Cidades
Sete Cidades

Kilka godzin później…. Upał. Błękitne niebo. Wygrzebuję z plecaka krem z filtrem 50, bo czuję, że słońce pali mi policzki. Biegam po zielonych pagórkach i zaglądam w zielononiebieskie oczka jezior. Dziękuję Opatrzności, a raczej sama sobie, że tym razem się nie załamałam deszczem i dałam jeszcze jedną szansę bajkowym krajobrazom Sete Cidades. Czasem jednak warto wierzyć w prognozy pogody, nawet na Azorach.

Sete Cidades to mała osada zbudowana na dnie krateru  o średnicy 5 km i wysokich na 400 m ścianach, nad dwoma jeziorami. Jeziora to znak rozpoznawczy wyspy Sao Miguel i Azorów w ogóle. Nie wiedzieć czemu, mimo że rozdzielone  tylko wąską groblą, mają zupełnie inny kolor – większe jest niebieskie, małe – zielone.Według legendy jeziora powstały z łez nieszczęśliwych kochanków – księżniczki i pasterza (Więcej : TU). W rzeczywistości Lagoa Azul i Lagoa Verde  to jedno jezioro, którego dwie różne strony inaczej odbijają światło słoneczne. Najlepszy efekt widoczny jest z Miradouro da Vista do Rey; im niżej tym różnica coraz bardziej się rozmywa.

Lagoa Azul i Lagoa Verde

Trekking wokół jezior to jedna z rzeczy , które trzeba zrobić na wyspie ( choć większość osób podjeżdża po prostu samochodem,robi zdjęcia i jedzie dalej). Jeśli spojrzymy na mapę to najbardziej logiczne wydaje się podejście do punktu widokowego z wioski. Ale droga jest średnia widokowo i ciągle pod górę, często w błocie. Inna opcja to spacer krawędzią krateru, trasa dłuższa, ale czasowo tak samo – bo prawie po płaskim. Piękne widoki z obu stron – po prawej mamy wybrzeże, krowy, małe wioski i ocean; po lewej – krater i jeziora. Do Sete Cidades miałam, jak to często bywa, dwa podejścia. Przezornie zaplanowałam trekking na początek pobytu,żeby w razie czego móc powtórzyć. I słusznie.


Podejście pierwsze.

Za pierwszym razem wybrałam trasę „po płaskim”  – nie miałam tego w planie, ale skoro kierowca autobusu zatrzymał się przy wejściu na szlak i większość ludzi wysypała na drogę – podjęłam błyskawiczną decyzję i też wysiadłam.

Wszystko byłoby OK – pierwsze spojrzenie z góry na jeziora rzeczywiście zachwyca, krowy pozują, zmęczenie bardziej wilgocią niż wędrówką, gdyby nie to,że ledwie doszłam do Vista del Rey, zaczęło padać. Nad kraterem zaczęły kłębić się mgły i po chwili nie było widać już nic. Przygnębiającą atmosferę pogłębiał straszący czarnymi oknami opuszczony hotel, który okazał się doskonałym schronieniem przed deszczem. Pięciogwiazdkowy hotel wybudowany u schyłku lat 80-tych działał tylko nieco dłużej niż rok, a potem został zamknięty i popadł w ruinę. Najwidoczniej zabrakło turystów gotowych słono płacić za nocleg z widokiem na dwa jeziora, co jest kolejnym dowodem na to, że turystyka jeszcze na dobre nie rozwinęła się na Azorach.

Klasycznie trafił mnie szlag (stanęła mi przed oczami wczorajsza wycieczka niewypał do Furnas, kiedy przemokłam do suchej nitki). Klnąc pod nosem podjęłam kolejną błyskawiczną decyzję tego dnia – trzeba się ewakuować! Ewakuować w dół – w stronę wybrzeża i słońca. Stopa łapałam nie dłużej niż 5 minut, wysiadłam gdzieś na skraju klifu, trzasnęłam parę fotek i złapałam kolejny samochód. Pan na moje pytanie,czy jedzie do Mosteiros zrobił minę : ” może być i tam”, i chyba po prostu z dobrego serca mnie tam zawiózł. „‚Chyba” bo niestety nie udało nam się porozumieć – on nie gadał po angielsku a ja po portugalsku też ni w ząb.

Mosteiros

W Mosteiros szału nie było, ale przynajmniej było słońce,więc udało mi się uratować ten dzień. W autobusie powrotnym zagadnęłam ludzi wracających z Sete Cidades i oczywiście okazało się, że teraz jest tam przepiękna pogoda. To mi dało do myślenia,że może zbyt pochopnie uciekłam na plażę.


Podejście drugie.

W ostatni dzień na Azorach zapowiadała się pogoda….w kratkę. Niespodzianka, niespodzianka…Dlatego odpuściłam sobie wycieczkę na najwyższy szczyt wyspy ( nieznany teren i pewnie całkiem pusto) i postanowiłam jeszcze raz uderzyć do Sete Cidades i może wreszcie zrobić jakieś ładne zdjęcia. Jak rozpoczął się dzień, pisałam na początku tego artykułu. Na szczęście po godzinie ( którą spędziłam w knajpie  i w kościele)  zaczęło się rozjaśniać, przestało padać, a mgła zaczęła się unosić.  Zbyt wiele jednak nie było widać, miałam wręcz poważne problemy ze zlokalizowaniem,gdzie są jeziora.

W końcu udało mi się trafić na szlak, który najłatwiej znaleźć idąc w kierunku mostu pomiędzy jeziorami. Ścieżka zaczyna się w lesie po prawej stronie ( biegnie wzdłuż Lagoa Verde a potem zygzakiem ścianą kaldery). Mozolne wspinanie się w błocie i wilgotności 90% zajęło mi ok godziny. Wędrówka przez pusty,wilgotny i kipiący zielonością las miała swój urok.

Na szczęście po drodze udało mi się co nieco zobaczyć, bo kiedy tylko osiągnęłam wysokość miradouro – weszłam we mgłę. Ha, tym razem byłam już uodporniona na rozczarowanie; więc wcale się nie przejęłam. Rozwalił mnie za to widok ludzi robiących sobie zdjęcia na tle….mgły; udzieliłam kilku porad turystycznych napotkanym Niemcom i ruszyłam w dalszą drogę.

Autobus powrotny miałam za ponad 4 godziny, więc mimo zerowej wręcz widoczności postanowiłam się powłóczyć po okolicy. Mój cel okolice Lagoa Canario i miejsce,które oczywiście znalazłam przed wyjazdem w internecie. To moja mała nieszkodliwa obsesja – szukanie miejsc znalezionych w sieci z zamiarem zrobienia identycznego zdjęcia. Niestety, nikt nie pokusił się o dokładne opisanie zdjęcia….i tym razem, głównie z powodu braku czasu, nie udało mi się odszukać drogi z barierką pomiędzy jeziorami ( zdjęcie TU )

Jeżeli będziecie kiedyś w okolicy, bez auta jak ja, dobrze wam radzę – zacznijcie od razu łapać stopa w stronę Lagoa Canario. Ja ambitnie postanowiłam maszerować we mgle po serpentynach, modląc się,żeby nie zabiło mnie każde kolejne przejeżdżające auto. Trasa jest nudna i słaba widokowo (nawet jak się rozjaśni,hehe), dlatego lepiej zaoszczędzić czas i siły na to, co potem. Ja niestety, tego czasu miałam coraz mniej. Kiedy dotarłam do Lagoa Canario (gdzie wg moich przypuszczeń powinno się znajdować poszukiwane miejsce), zostało mi jakieś 15 min. Zapędziłam się na jakąś drogę w lesie, prowadzącą nie wiadomo gdzie, jeziorka nie znalazłam, chyba prześwitywało wśród drzew – nie miałam czasu dłużej szukać.

okolice Lagoa Canario

Zamiast wracać, desperacko rzuciłam się na drugą stronę drogi, gdzie z daleka widać było zielone pagórki i tablicę z  wyznaczoną trasą trekkingową. Czas przejścia – 2 h. Za dwie godziny to ja mam autobus powrotny z wioski na dole. Biegiem wydrapałam się na górkę, potem na kolejną – widoki były całkiem OK, słońce zaczęło prażyć…. szukanego przeze mnie miejsca ze zdjęcia nie było….Nie uśmiechało mi się nocowanie w okolicy, więc również biegiem zaczęłam drogę powrotną do Sete Cidades. Tym razem wiedziałam,że muszę złapać stopa, bo nie zdążę na autobus.

Nie minęło 10 minut a wskakiwałam do samochodu młodych Portugalczyków. Trzech kolesi na odludziu….ani przez sekundę nie przemknęła mi myśl, że to może być ryzykowne….Chyba wręcz w głowie mi się nie mieściło,że ktoś mógłby się tłuc autem po zadupiach na Azorach z niecnymi zamiarami co do potencjalnych autostopowiczek. Bez obaw – pogadaliśmy, ponarzekalismy na pogodę, a ja wysiadłam w połowie drogi,przy Miradouro do Cerrado das Freiras Pogoda się poprawiła i znów mogłam podziwiać dwukolorowe jezioro. Po drodze niespodzianka – Lagoa do Santiago – schowane w lesie na dole turkusowe  jezioro. Potem ostatkiem sił zeszłam na dół serpentynami. To była chyba najbardziej męcząca i żmudna część wycieczki.


Propozycja szlaku: z wioski Sete Cidades można zrobić ciekawe kółko. Na początku szlakiem wokół Lagoa Verde, do Vista do Rey. Stamtąd, zamiast asfaltówką i serpentynami , można wrócić na szlak,którym przyszliśmy i po 5 minutach skierować się w prawo – szlak bardzo dobrze widoczny ( choć oznaczony : „szlaku brak”) . Trawersujamy ścianę kaldery i wychodzimy na asfaltówkę niedaleko punktów widokowych i Lagoa de Santiago. Oszczędzamy przynajmniej godzinę i mnóstwo sił.


W Sete Cidades byłam godzinę przed odjazdem autobusu. Po atmosferze horroru nie zostało ani śladu. W pełnym słońcu położona na dnie krateru wioska sprawiała wrażenie sielankowego azylu na końcu świata. Mimo, że kilka godzin wcześniej zaczynałam stąd wycieczkę, wydawało mi się,że widzę to miejsce pierwszy raz w życiu. Zamglona,pusta osada, przez którą szłam o poranku teraz wydawała się snem. Jaskrawe kolory, odpoczywająca, a jakże, krowa i przyjazna knajpa z piwem za 2 € które wypiłam duszkiem.

Wędrowanie po Azorach to zajęcie dla wytrwałych i cierpliwych – czasem żeby coś zobaczyć,trzeba najpierw zmoknąć, posiedzieć godzinę w knajpie, pokontemplować w kościele, maszerować we mgle,przedzierać się przez tropikalny las. Ja do osób cierpliwych nie należę – tym bardziej jestem z siebie dumna,że rano kiedy wychodziłam na autobus i na moją głowę zaczęły spadać pierwsze krople deszczu, nie porzuciłam planów wycieczki. Sete Cidades to miejsce magiczne, i w deszczu i w słońcu. Idealne miejsce,żeby spędzić mój ostatni dzień na Azorach.

4 uwagi do wpisu “Sete Cidades. Jeden krater,dwa jeziora, cztery pory roku.

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.