Retsina smakuje jak płyn do naczyń, a w każdym razie pierwszy kieliszek. Wino,kupione pół roku temu w bezcłowym na Kos, miało czekać na specjalną okazję. Dlaczego otworzyłam je właśnie dziś? Przez pół dnia usiłowałam stworzyć kolejny wpis z Grecji, pooglądałam zdjęcia, poczytałam blogi,zajrzałam do książki o Tilos. Ogarnęła mnie straszna tęsknota. Tak, chcę jechać do Gruzji,Tajlandii, Gwatemali…ale jak mogę przeżyć rok bez wizyty w Grecji? Nie wyobrażam sobie tego. Zakochałam się. Nalewam sobie kolejny kieliszek, z każdym kolejnym łykiem posmak płynu do naczyń ulatnia się, zostaje wspomnienie gorącego wieczoru w małej portowej knajpie. Przed oczami mam błękit, spokojne morze, przyjaznych ludzi,pyszne jedzenie, antyczne ruiny, średniowieczne zamki na szczytach gór. Kiedy myślę o mojej ostatniej,wrześniowej podróży do Grecji, wśród wielu pięknych momentów, zdecydowanie na prowadzenie wysuwa się jeden – śniadanie na zamku w Megalo Chorio.
Wysoko ponad dachami Megalo Chorio na szczycie góry wznosi się zamek. Góra jest tak stroma,że z miasteczka ledwo go widać. Nie wiadomo, czy warto się męczyć,wspinać przed 45 min w upale, tylko po to,żeby zobaczyć kupę kamieni. Szczerze mówiąc – nie chciało mi się.
Jak było do przewidzenia – kiedy weszłam na górę i rozejrzałam się w około – klasycznie opadła mi szczęka. Na Tilos jest siedem zamków, jeśli musicie wybrać jeden – wybierzcie Megalo Chorio.
Stoję na miejscu, gdzie kiedyś wznosiła się świątynia Apolla i Ateny. Nie mogę wyobrazić sobie lepszego miejsca na spotkanie z bogami. Ze wzgórza jak na dłoni widać całą wyspę: zieloną, żyzną dolinę i plażę Eristos; groźnie wyglądające szczyty na północy, błękiną zatokę i wyspę Nissyros w oddali.
Bliżej nieba chyba nie da się już być. Szkoda,że świątynia nie przetrwała, na jej ruinach powstał bizantyjski zamek, odbudowany przez rycerzy Zakonu Joannitów, władających wyspą w średniowieczu. Pełnił on bardzo ważną funkcję: dzień i noc straż monitorowała wody pomiędzy Tilos a Nissyros, gdy tylko na horyzoncie pojawił się nieznany statek zapalali ogień, by dać znać Rodos i innym wyspom o potencjalnym niebezpieczeństwie.
Do Megalo Chorio jadę jednym z pierwszych autobusów, wysiadam w centrum. W sklepie kupuję zimną colę i zostawiam mój parasol plażowy; oczywiście nie ma z tym żadnego problemu. Tradycyjnie, znalezienie szlaku zajmuje mi trochę czasu – trzeba się po prostu trochę cofnąć główną ulicą. Razem ze mną po uliczkach błądzi para Włochów, gdzieś znikają, a ja zastanawiam się, co się z nimi stało (wchodzą na szczyt dobre pół godziny po mnie)
Wycieczka na zamek to 40-50 min ostro pod górę dość szybkim tempem. Im wyżej, tym trudniej znaleźć ścieżkę, wije się pośród ruin osady do XIX wieku przyklejonej do zamku. Coraz wyżej, coraz bardziej stromo, coraz szersze i piękniejsze widoki.
Kiedy docieram na szczyt i przechodzę przez kamienną bramę jestem cała mokra. Ale było warto – na zamku jestem całkiem sama, a widoki zwalają z nóg.
Cieszę się jak dziecko i biegam wśród ruin, wspinam po murach, robiąc setki zdjęć. Trzeba bardzo uważać, tu chwila nieuwagi, jeden krok za dużo może skończyć się upadkiem w przepaść.
Na zamku spędzam godzinę z hakiem,świetne miejsce na drugie śniadanie – zimna cola i spanakopita (półfrancuskie ciastko ze szpinakiem i fetą) z małej piekarni w Livadii, do pełni szczęścia brakuje tylko chleba z pasztetem :-) Mogłabym tam siedzieć i pół dnia, ale przecież mam obowiązki – plaża wzywa! Czas ruszać dalej. Kusi mnie błękitna zatoka i wioska rybacka widziane z góry. Schodzę do Megalo Chorio i znów kilkanaście minut tracę na szukanie ścieżki. Znów spotykam włoską parę, oni mają już dość trekkingu, czekają na autobus na plażę Eristos – ja idę pieszo, dość okrężną drogą :-)
Zabijcie mnie – nie jestem w stanie odtworzyć, jak na nią w końcu trafiłam. Na pewno trzeba wejść wąską uliczką bardziej w górę miasteczka.Ja zapytałam o drogę w knajpie i jakoś mnie pokierowali. Droga do Aghios Antonios to kolejne 40 min, na pewno przyjemniej niż asfaltem, na pewno ciekawiej niż autobusem. Wioska już zupełny koniec świata – trzy knajpy, kilka domów, jakieś dziwne wieże, prawdopodobnie młyn.
Z Aghios Antonios wlokę się w samo południe pustą asfaltówką w stronę plaży Eristos. Łapię po drodze stopa,który nie dowozi mnie jednak na samą plażę. Ostatnie pół kilometra idę wśród sadów i gajów oliwnych. Nie wiem, ile jeszcze do celu….aż wreszcie za zakrętem widzę prześwitujący zza drzew błękit.
Czuję się niemal jak w moim ukochanym filmie „The Beach” – wreszcie dotarłam na upragnioną plażę. Kilkanaście miesięcy wcześniej przeczytałam o niej raptem dwa zdania w przewodniku, pomyślałam, że chciałabym tam kiedyś dotrzeć. I udało się! Szybciej niż myślałam. Czyste szczęście….
Wniosek nasuwa się banalny – jeśli naprawdę czegoś chcesz, wystarczy trochę wysiłku i można spełnić marzenie. Teraz często oglądam wulkany w Indonezji…więc może i tam się uda!
A Wy,czy też macie takie miejsca, znalezione gdzieś przypadkiem w internecie albo przewodniku,które od razu wpisaliście na swoją listę? I czy się udało?
Niezwykle miejsce! A kto ci zrobil takie ladne zdjecia na zamku?:)
PolubieniePolubione przez 1 osoba
hej,hej!jedno Włosi, a dwa samowyzwalacz;) paradoksalnie – te co aparat zrobił sam, ładniejsze ;-)
PolubieniePolubione przez 1 osoba