Czyli jak przypadkiem zdobyłam najwyższy szczyt Gran Canarii
To był mój pierwszy samodzielnie zorganizowany wyjazd na Kanary, pierwsze eskapada z przesiadką. Na szczęście wszystko poszło jak po maśle, dotarłam szczęśliwie do Maspalomas i nawet nie zdążyłam odespać zarwanej nocy, kiedy trzeba było ruszać w góry.Mój plan : Pozo de las Nieves.
Właściwie w Maspalomas zatrzymałam się na dwie noce tylko dlatego,że stamtąd odjeżdża jedyny autobus w kierunku górzystego i dzikiego środka wyspy.Nie tylko jedyny, ale i jeden dziennie. Wstałam ciemną nocą i wzdłuż czegoś,co kiedyś było chyba kanałem z wodą pomaszerowałam w kierunku dworca ( dobre pół godziny spaceru). Niesamowicie wyglądało Maspalomas przed świtem, zupełnie inne miasto niż głośne,tłoczne i skąpane w ostrym słońcu miejsce,jakie widziałam poprzedniego dnia.
Kilka minut po 8 rano pakuję się do autobusu i jestem jedynym pasażerem. Na jednym z kolejnych przystanków wsiada dwóch kolesi w moim wieku, w butach trekkingowych. Fajnie, może nie będę całkiem sama na szlaku. Na podstawie mapy ustalamy z kierowcą, gdzie ma nas wysadzić. Autobus jakąś godzinę pnie się po zboczach gór, serpentyny, w dolinach pod nami rosną palmy i kwitną kwiaty.
Wreszcie po jakiejś godzinie autobus zatrzymujemy się na przełęczy ( Passo de la Herradura, przystanek chyba nazywa się Cruz Grande) …wysiadam i miało nie przewraca mnie wiatr. Od razu ubieram na siebie wszystkie ciuchy, ale wciąż jest zimno…tymczasem na dole w Maspalomas pierwsi ludzie wychodzą smażyć się na plaży. Szok termiczny! A jesteśmy tylko na wysokości 1249 n.p.m..
Tradycyjnie kłopoty ze znalezieniem szlaku, na szczęście już z autobusu zauważyłam ścieżkę z drogowskazem, do której trzeba się trochę cofnąć. Dzielę się moim spostrzeżeniem z młodymi Niemcami,ale oni jakoś mi nie wierzą…więc idę sama. Jest szlak! Wciąż zimno ale trochę cieplej niż na przełęcz, po prostu już tak strasznie nie wieje. Początkowo pogoda i widoczność nie są satysfakcjonujące, idę we mgle, czasem wyłaniają się jakieś widoki na dole.Mogę sobie tylko wyobrazić jak pięknie musi być w bezchmurny dzień….
Idzie się całkiem dobrze – z jednej strony skała z drugiej przepaść ( ale bez ekspozycji, trzeba by się bardzo postarać, żeby spaść) Później o ile pamiętam przechodzi się przez skalne wrota i krajobraz się zmienia, wchodzę na płaskowyż,pusty, bez drzew, bez widoków…na szczęście wkrótce wchodzę w las. Tymczasem w dali widzę za sobą kolegów, od tej pory wymijamy się już przez całą drogę ( w pewnym momencie gubię ich, jak się później okazało oni znaleźli szczyt a ja nie).
Po jakimś czasie dochodzę do rozdroża szlaków, na Pozo de Las Nieves trzeba odbić w prawo i w górę, szlak nadal trawersuje łagodnie zalesione zbocza. Po lewej zaczynają się pojawiać odległe formacje skalne ( min Roque Nublo).Po zejściu z głównego szlaku kończą się jakiekolwiek oznaczenia, idę po prostu dobrze wydeptaną ścieżką.Idę dość szybkim tempem, bo nie wiem ile jeszcze do szczytu, ile zajmie mi zejście a jedyny autobus do cywilizacji wyjeżdża z wioski Ayacata ok 15 (dokładnie o której – też nie wiem) Cały czas zastanawiam się, gdzie jest ścieżka na Pozo de Las Nieves – zdecydowałam.że odpuszczę sobie najwyższy szczyt,gdzie można dojechać asfaltową drogą i można spodziewać się tłumu. Ścieżki nie ma, wiec idę i idę, aż w końcu widzę jakieś zabudowania i coś co wygląda jak szczyt.
Z braku oznaczeń, trafiłam przypadkiem na Pico de Las Nieves! Nie taki był plan, ale okazuje się że na szczycie znajduję marzenie każdego strudzonego wędrowca – budka z zimną colą!Pan zna parę słów po polsku i częstuje mnie winem. ( Pewnie liczy,że kupię, ale kto by to wino targał na dół). widoki z Pico są całkiem fajne, znajduję dobry punkt widokowy na skale i tam jem śniadanie.Tłumu nie ma, zaledwie parę osób, które przyjechały tu samochodami.
Niestety, nie mogę tam siedzieć,ile dusza zapragnie, no bo przecież autobus…Z góry schodzę biegiem i na szczęście od rozdroża inną drogą ( w stronę asfaltówki) Asfaltówka to najgorsza cześć wycieczki,nogi mnie bolą, opadam z sił a w dodatku cały czas jeżdżą samochody.
Po drodze można jeszcze zejść w stronę zgrupowanych skalnych formacji,są tam takie spacerowe szlaki, ale a) widzę tam tłumy b)nie mam czasu. Ostatni etap szlaku na szczęście schodzi z asfaltówki, za to ostro idzie na dół, wzdłuż drogi z serpentynami. Upał robi się nie do zniesienia; pomyśleć ze kilka godzin temu trzęsłam się z zimna.Kolana wysiadają. Pod koniec wchodzę na czyjeś podwórko, na szczęście znajduję jakieś przejście,bo miałam wizję przechodzenia przez płot.
Kiedy docieram do Ayacata jestem cała mokra,czerwona, wykończona….i godzinę przed autobusem. Jest przystanek,jest nawet rozkład ale nijak się ma do rozkładu w necie. Podczas cięzkiego ostatniego etapu mojej wędrówki marzyłam,że jak będzie jeszcze czas usiąde w Ayacata i napiję się zimnego browara. Ayacata w necie przedstawiana jako centrum dla wielbicieli trekingu i wspinaczki, więc wyobrażałam sobie małe Zakopane. Niestety, knajpy nie ma. Właściwie nic tam nie ma. Przed domem siedzi para staruszków, udaje mi się z nimi dogadać łamanym hiszpańskim i na migi -okazuję się,że następny ( i jedyny zarazem) autobus za 3 godziny.
Hmm, co tu robić….Siadam pod drzewem, zmieniam koszulkę i łapię stopa. Po 10 minutach zatrzymują się dwie dziewczyny – Polki. Zabierają mnie prosto do Maspalomas ale na jakieś peryferie…do hotelu dosłownie wlokę się w popołudniowym żarze i to dobre 40 min.
To jeszcze nic, idę wzdłuż kanału który dochodzi do hotelu, jak się potem okazuje kanały są dwa, więc robię kółko i nadrabiam kolejne kilometry. Jestem wykończona,ale szczęśliwa. Czy po powrocie do hotelu padam? Tak, na 20 min – szybki prysznic i idę wieczorem nad morze robić zdjęcia. 1,5 km pokonuję autobusem miejskim za 1 euro:) bo nogi całkowicie odmawiają mi posłuszeństwa.
Całkiem fajna wycieczka, do zrobienia autobusem. Ale jeśli ktoś dysponuje autem, radziłabym wyjechać dużo wcześniej,żeby z gór nie schodzić w upale.I ewentualnie zdążyć jeszcze po powrocie ochłodzić się w oceanie.