Pierwszy i jedyny autobus do Maguez wyjeżdża z dworca w Arrecife po ósmej rano. W busiku zaledwie kilka osób jadących do pracy i ja – z mokrym plecakiem i w mokrych spodniach. Już w drodze na dworzec wylała mi się w plecaku woda, więc mam godzinę,żeby się jakoś wysuszyć. Autobus przemierza małe białe miasteczka rozrzucone wśród dawno wygasłych wulkanów, małe rybackie wioski na wybrzeżu,wreszcie odbija w głąb wyspy na północny zachód,gdzie z równiny wyrasta ponad 600 metrowy stożek wulkanu La Corona. Dwa lata temu na Lanzarote zabrakło na niego czasu,więc może dziś…..
Taki był plan, ale jak wiele z moim planów został szybko zweryfikowany. Może trudno w to uwierzyć, ale ostatniego dnia wakacji odczuwam już lekki przesyt wulkanami i jakoś nie podnieca mnie perspektywa trzygodzinnej wspinaczki, tylko po to,żeby zajrzeć do kolejnego krateru.
Skoro nie wulkan to co? Wysiadłam w Maguez,które o dziewiątej rano wciąż spało i ruszyłam pustą szosą w stronę wulkanu i przypadkiem natknęłam się na tablicę z mapką szlaku. Jestem w Parque Natural Archipielago de Chinijo,który obejmuje nie tylko wyspę La Graciosa i otaczające ją skały ( relacja z trekkingu po wyspie TU ) ale też klify Famara i wulkany La Corona i Malpais.

Małe niedostępne wysepki to raj dla wielu gatunków ptaków, okolice wulkanów – raj dla geologów. Plan jest taki : wejść na szlak od północy,po drodze zaliczyć dwa małe wulkany ( a rzekomo mi się znudziły) i zejść do Maguez ( gdzie jest knajpa, piwo/kawa i autobus do cywilizacji).
Po dwudziestu minutach spaceru zobaczyłam drogowskaz : Mirador de Guinate i pomyślałam,że skoro jestem tak blisko, to warto zobaczyć, co tam jest. Odbiłam w lewo i już po kolejnych 15 minutach byłam w punkcie widokowym. Nie żałowałam – przede mną jak na dłoni ukazała się La Graciosa ze spadającą do morza Montana Amarilla i wynurzającymi się z morze skałami o kształtach dziwnych zwierząt.
Cały „detour” zajął mi ok 40 min ( sprawdzałam z zegarkiem) – ogólnie było warto! Wróciłam asfaltówką i wreszcie weszłam na szlak z umieszczonej wcześnie mapki. Szlak bardzo łatwy, spacerowy,cały czas utwardzaną drogą. Można iść z małymi dziećmi, można w adidasach – trasa dla każdego.

A widoki przez te dwie godziny zmieniały się jak w kalejdoskopie. Najpierw wulkan La Corona w całej okazałości,potem po lewej wzgórza, po prawej archipelag Chinijo i wąwóz. Zielono, kolorowo, sielankowo, zwłaszcza,że wreszcie wyszło słońce.
Moja radość nie trwała długo – ledwo wyszłam na płaskowyż i zaczęłam iść skrajem klifu, słońce schowało się za chmurami,zaczęło strasznie wiać i padać – w poprzek.

Tego się na Lanzarote nie spodziewałam! Mój spacer zamienił się w walkę z wiatrem i zacinającym w twarz lodowatym deszczem, Na szczęście miałam porządny softshell, ale spodnie….znów mokre ( nie przyszło mi do głowy,żeby na Kanary brać spodnie z membraną)
Przemoknięta i przemarznięta doszłam do serpentyn, gdzie zaczynała się ścieżka na dwa wulkany . Mżawka i zielono jak w Szkocji. Niestety, w taką pogodę musiałam odpuścić….To nic miłego spacerować we mgle skrajem krateru, w mokrych spodniach i butach, które lada chwila się całkiem rozwalą. Gdybym nie straciła 40 min na Mirador de Guinate,te ekstremalne ( jak na Wyspy Kanaryjskie) warunki pogodowe złapałyby mnie pewnie na górze, między jednym a drugim kraterem.
Mignęła mi myśl,że zaraz te chmury przewieje, ale nie było nawet gdzie schować się przed deszczem. Rozczarowana zeszłam na dół. Oczywiście – po 10 minutach wyszło słońce. Nie miałam już siły ani chęci wracać na wulkany.
Następny autobus był za 40 minut,więc złapałam stopa do Harii, wysadzili mnie u podnóża skalistej górki, która okazała się niezłym punktem widokowym na całą dolinę i wulkan La Corona. Potem autobusem do Arietty – małej nadmorskiej miejscowości, która jest często wymieniana w przewodnikach. Według mnie – nic specjalnego,moje zwiedzanie Arietty ograniczyło się do wizyty w jednej z nadmorskich knajp – stwierdziłam,że trzeba się najeść owoców morza na zapas, bo w Polsce nie będzie, Nie prosto z połowu w każdym razie.
Wsiadłam do autobusu a tu w głośnikach Moby – „Escapar” – jeden z moich ulubionych kawałków. Łezka zakręciła mi się w oku….Zrozumiałam,że to już koniec, ostatni punkt wakacji odhaczony,trzeba wracać do domu….Zaraz,zaraz…jakiego domu? Po szóstej podróży na Kanary, coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu,że mój dom jest tu,na jednej z siedmiu wysp. Na której? Decyzja jest trudna – dlatego będę wracać na każdą z nich jeszcze nie raz. Hasta luego!
Lubię oglądać zdjęcia z miejsc, w których krajobraz i roślinność są zupełnie różne od tego, do czego przyzwyczajeni jesteśmy w Polsce. Bardzo podoba mi się to ozdobione okno :)
PolubieniePolubienie
w sumie to tam nie jest jakoś bardzo egzotycznie ;) no ale jest inaczej. pamiętam jak pierwszy raz zobaczyłam na żywo palmy ;) robiłam po prostu zdjęcia palm :) teraz…już nie zwracam uwagi :)
PolubieniePolubienie
Niesamowite przestrzenie – to zdecydowanie uzależnia!
PolubieniePolubienie
ja jestem zdecydowanie uzależniona od Kanarów ;-) ale wydaje mi się,że więcej przestrzeni jest na Fuerteventurze
PolubieniePolubienie
Skały wulkaniczne miłe dla oka:-P
Obserwuję ostatnio w sieci coraz więcej relacji z Kanarów nie z plaży i imprezy, ale z głębi wysp. Zaskakuję się coraz bardziej:-)
PolubieniePolubienie
Powiem szczerze, że wyobrażałam sobie Lanzarote jako miejsce bardziej tłoczne i przesycone turystami. Jak widać jest też gdzie odetchnąć!
PolubieniePolubienie
Piękne okno na tym zdjęciu. Gdybym miałam swój domek, to chyba bym ściągnęła ten pomysł :)
PolubieniePolubienie
Lanzarote – mój dwukrotny pobyt na tej wyspie nie daje całkowitej satysfakcji, bo mimo zwiedzenia kilku ważnych miejsc – wiele jeszcze zostało. Cudowna wyspa, która pozwala naładować akumulatory oraz fascynuje. Odbyłam wycieczki zorganizowane oraz te na własną rękę publiczną komunikacją. Jest ona dobrze zorganizowana, autobusy dojeżdżają w wiele miejsc, rozkład autobusów zsynhronizowany z promami na La Graciosę. Ludzie przyjaźni, pogoda hm… w grudniu była nieciekawa. Ale jadąc ze świadomością oczekiwanych opadów i wiatrów nic człowieka nie zaskoczy. Choć w grudniu zmokłam i zmarzłam wróciłam szczęśliwa. Warto trochę poczytać przez przyjazdem, bo łatwiej się wtedy zorganizować np. Teguise Market – targ raz w tygodniu w niedzielę i jeśli się przyleci w sobotę na tydzień można się nie załapać jak się nie wie. A warto tam pojechać. Wyspa mała, ciekawych miejsc wiele, dom Cesara Manrique w Tahiche – raj na ziemi. I można by tak pisać bez końca o malutkiej wysepce, którą uwielbiam i polecam każdemu.
Pozdrawiam ;)
PolubieniePolubione przez 1 osoba
ja też byłam dwa razy :-) i myślę,że jeszcze tam dotrę, choćby w drodze na La Graciosę.Ale już chyba nigdy zimą :)
PolubieniePolubienie