28 października 2018. Otwieram rano oczy i myślę : dziś jest dzień, na który czekałam tyle lat! A konkretnie – trzy lata. W 2015 roku, jesienią przypadkiem zobaczyłam na fejsbuku relację Moniki Witkowskiej z trekkingu do EBC, a na jednym ze zdjęć – piękny, strzelisty szczyt -Ama Dablam. To właśnie wtedy postanowiłam, że choćby nie wiem co, muszę pojechać w Himalaje. Musiałam się jeszcze dowiedzieć, z jakiego miejsca jest taki cudowny widok na Ama Dablam. W końcu ktoś mnie uświadomił, że to okolice Everest View Hotel. O święta naiwności, nie zdawałam sobie sprawy, że podczas trekkingu górę będę oglądać przez wiele godzin, z różnych miejsc; będzie nam towarzyszyła przez wiele dni, aż do znudzenia (żeby nie powiedzieć – do porzygania😊 )

Kilkugodzinny spacer na wznoszące się ponad Namche Bazar wzgórze, gdzie zbudowano pięciogwiazdkowy hotel to standardowa wycieczka aklimatyzacyjna dla wszystkich, którzy robią trekking do EBC. W myśl zasady – śpij nisko, wchodź wysoko – po nocy spędzonej na 3400 m podchodzimy na 3900 m npm, podziwiamy widoki, walczymy o oddech, a na nocleg wracamy do miasteczka. Organizm ma czas, żeby przyzwyczaić się do wysokości i coraz mniejszej ilości tlenu.
Po pierwszej nocy spędzonej grubo powyżej 3000 m npm budzę się przed świtem (i przed budzikiem), wyspana i bez najmniejszego nawet łupania w głowie. W nocy było zadziwiająco… ciepło, wręcz gorąco w zimowym śpiworze i musiałam się rozbierać z kolejnych warstw garderoby. Choć w Krakowie przestawiam budzik wiele razy i mam straszne kłopoty, żeby zwlec się z łóżka, teraz nie zastanawiam się ani chwili, czy chce mi się iść na wschód słońca. Może już nigdy tu nie wrócę, trzeba chwytać dzień i każdą chwilę w Himalajach. Chyba nie tylko ja wychodzę z takiego założenia, bo całkiem spora grupa zbiera się o 6 rano pod hotelikiem.

Wdrapujmy się na małą górkę niedaleko naszego lokum i widzimy jak pierwsze promienie słońca liżą bezimienne skaliste szczyty, zaglądamy w głęboką dolinę, a ja podchodzę na tyle wysoko, żeby móc zobaczyć jak zza wzgórz wyłania się nieśmiało wierzchołek Ama Dablam. Jak dawno niewidziana dobra przyjaciółka. Jest cicho, spokojnie, klimatycznie, ale moim zdaniem to dobra miejscówka na zachód, a nie na wschód słońca.


Po śniadaniu wychodzimy na aklimatyzacyjną wycieczkę. Idą z nami dwie małe dziewczynki, córki właścicieli pensjonatu. Dla nich to po prostu spacerek koło domu, dla nas – męcząca walka o każdy oddech. I nieustanny zachwyt. Na szczęście nasz hotelik znajduje się w górnej części Namche, więc do początku szlaku podchodzimy niemal poziomo, zamiast pokonywać kolejne schody idąc przez całe miasteczko.

Pierwsza godzina to klasyczna droga przez mękę czyli podchodzenie stromymi zakosami w pełnym słońcu. Od razu widać, że nie tylko my wpadliśmy na pomysł, żeby się na tym pagórze aklimatyzować, bo na szlaku tłok jak w Tatrach w letni weekend. Człowiek za człowiekiem, kolejka ludzkich mrówek wdrapuje się do góry, z trudnością łapie oddech, męczy się na wakacjach i w dodatku płaci za to grubą kasę.

Niektórzy dyszą jakby mieli wypluć płuca (!). Ja dziś do nich nie należę – mimo wrodzonej niechęci do wszelkich autorytetów biorę sobie do serca radę Magdy, że trzeba iść na tyle wolno, żeby nie dopuścić do zadyszki. Bardzo pomagają w tym ciężkie Meindle, które tego dnia mam na nogach i coraz rozleglejsze widoki, na razie tylko za plecami. Mój przepis na aklimatyzację bez zadyszki? Iść w masywnych buciorach, robić częste przystanki na zdjęcia 😉 Sama nie wiem, kiedy przekraczam 3700 m i od tego momentu z każdym kolejnym krokiem będę pobijać osobisty rekord wysokości.

Po godzinie teren nieco się wypłaszcza i wiem, że niewiele dzieli mnie od widoku, o którym tak długo marzyłam. Nie śpieszę się, czekałam tyle lat a teraz świadomie odwlekam ten moment, bo wydaje mi się, że będzie to najwspanialsza chwila w moim życiu. Wreszcie docieram do miejsca, gdzie jak na dłoni widzę Everest, Lhotse i Ama Dablam.

W tym momencie powinnam się rozpłakać ze szczęścia ( zresztą wyobrażałam sobie, że tak będzie), a tymczasem nie czuję nic. Nic oprócz zmęczenia, palącego słońca i zimnego wiatru. Być może to niedobór tlenu, a może nie dociera do mnie, że tam jestem. Zamiast kontemplacji i wzruszeń kombinacje jak zrobić zdjęcie, żeby nikt nie wszedł w kadr (okazuje się to niemożliwe).

Jestem trochę rozczarowana swoją beznamiętną reakcją. Mijają trzy miesiące, przygniata mnie szara rzeczywistość. Dziś, kiedy oglądam swoje zdjęcia z Himalajów, wspomiam jak mi tam było dobrze, nieraz mam łzy w oczach. Łzy wzruszenia i tęsknoty. Człowiek to przedziwna istota.


Po trwającej około godziny sesji zdjęciowej nasza wycieczka rusza w dalszą drogę. Teraz już bez walki o każdy oddech – mimo, że jesteśmy na wysokości niemal 3900 m npm idzie się super! Jak podczas niedzielnego spaceru w parku. Szeroka ścieżka wije się nad przepaścią, czasem pojawiają się schody obchodzące skalne żeberka, wreszcie płaskowyż, na którym pasą się jaki.


„Aaaaa – wreszcie wpadam w euforię- ale będą foty!”. Robię jedno, jedyne zdjęcie jaka na tle Ama Dablam i wtedy bateria w aparacie nagle umiera. Oczywiście mam dwie zapasowe – w hoteliku (!). Nie dalej jak dziś rano stwierdziłam, że skoro mam jeszcze pół baterii w aparacie to po co będę „targać” ze sobą zapasową. Wiecie, ile waży taka bateria? Mniej niż batonik. Nie mam pytań.

Jestem wściekła na siebie i jednocześnie zrozpaczona, bo być może to jedna z bardziej fotogenicznych wycieczek podczas trekkingu. Dzięki Bogu, Kuba ma taki sam aparat i drugą baterię, wprawdzie na wykończeniu, ale lepszy rydz niż nic. Gdyby nie on, nie oglądalibyście zdjęć poniżej 😉

Kryzys zostaje zażegnany, a ja przysiadam na chwilę na murku, tak samo jak kilka innych osób. Jeszcze nawet nie zdążyłam wyciągnąć batonika, a tu nagle, nie wiadomo skąd zjawia się jakiś facet, zaczyna krzyczeć i machać rękami. Uciekamy w popłochu jak najszybciej się da, bo trzy minuty później na miejscu, gdzie siedzieliśmy ląduje helikopter, a nas mimo odległości prawie przewraca pęd powietrza. Trzeba mieć talent, żeby na całym wielkim płaskowyżu wybrać sobie na miejsce odpoczynku lądowisko dla helikopterów.

Lądowisko prawdopodobnie należy do hotelu – jeśli ktoś nie ma czasu, za to cierpi na nadmiar gotówki może przylecieć helikopterem prosto z Kathmandu. Jak się pewnie domyślacie, nagłe przeniesienie się z 1300 na prawie 3900 m npm może zaowocować poważnym bólem głowy, dlatego podobno w pokojach zainstalowano aparaturę tlenową. Ceny? 170-270$ za noc. Być może warto, ale przecież za ułamek tej sumy można znaleźć nocleg w lodowatej lodgy z widokiem na Ama Dablam albo Everest.


Niestety nie dane nam było wypić herbaty na tarasie hotelu ( kierowniczka miała dla nas inny plan, gdybym była sama pewnie bym tam posiedziała). Zamiast tego zeszliśmy na lunch do wioski Khumjung.

Wioska wyróżnia się tym, że znajduje się w niej jedyna w okolicy szkoła z internatem, w której uczy się około 300 dzieci z okolicznych wiosek. A w lokalnym klasztorze przechowywany jest skalp Yeti 😉 Ja jednak będę ją pamiętać jako cudownie spokojne miejsce zagubione w górach, gdzie dają przepyszną szarlotkę, a w toalecie zamiast wodą, „spłukuje się” wysuszonymi liściami.

Szarlotka, sherpa stew i duża ilość ginger lemon tea, ciepło jadalni a także hipnotyzująca sylwetka Ama Dablam oglądana przez okno – to wszystko sprawia, że można się nieźle rozleniwić. Nie wiadomo jak mijają dwie godziny. Niektórzy przysypiają na ławach, inni piją piwo,a ja oprócz zmęczenia znów odczuwam dziwne oderwanie od rzeczywistości.

Tak działa na mnie wysokość. W dodatku wydaje się, że słońce nieźle przygrzało mi tego dnia na głowę ( kapelusz miałam, ale komu się chciało zakładać). Policzki palą jak ogień. Czuję się strasznie słabo.
Mam ochotę natychmiast teleportować się do Namche, ale zamiast tego jestem zmuszona uczestniczyć w zwiedzaniu szkoły. Oprowadza nas nauczyciel – buddyjski mnich, oczywiście w puchówce North Face’a narzuconej na tradycyjną szatę i ze spokojem malującym się na twarzy. Nie umiem i nie lubię fotografować ludzi, ale do dziś mam w pamięci jego twarz – twarz szczęśliwego człowieka.

Wreszcie możemy schodzić w dół, choć, żeby wrócić do Namche trzeba się najpierw wdrapać na niską przełęcz.


Potem już z górki. Dosłownie. Ostre zejście daje wycisk kolanom, trzeba uważać, żeby nie wywinąć orła, tym bardziej, ze ciężko patrzeć pod nogi, kiedy ma się przed oczami takie widoki.

Po powrocie do hoteliku jestem nieco rozczarowana – miało być dużo wolnego czasu, tymczasem wycieczka zajęła nam prawie cały dzień i znów wszystko trzeba robić w biegu. Podejmuję trudną decyzję, żeby wreszcie się umyć, choć znajdujący się na zewnątrz w blaszanej komórce prysznic raczej do tego nie zachęca. Co z tego, że z rur leci wrzątek, skoro temperatura powietrza to jakieś 10 stopni.
Rezygnuję z mycia włosów, to zbyt ryzykowne. Prysznic biorę….w czapce na głowie (!), wycieram się i od razu zakładam na siebie najcieplejszą puchówkę. To chyba dobry patent, bo mimo, że prosto z „kabiny prysznicowej” wychodzę na zewnątrz, nie przypłacę tych luksusów przeziębieniem. Wszyscy ostrzegają, żeby powyżej Namche już się nie myć, być może to ostatni prysznic na wiele, wiele dni.

Przed kolacją udaje mi się jeszcze wyskoczyć z Marzeną, moją współlokatorką z pokoju, „na miasto”. Wspominam o tym, bo dobrze wiedzieć, że jeśli ma się jakieś braki w ekwipunku to jest ostatnia okazja, żeby je uzupełnić. Po trzech dniach trekkingu człowiek wie już mniej więcej, co szybko schodzi, czego mu braknie, a co później, wyżej będzie dużo droższe. Kupuję papier toaletowy, chusteczki, dwa opakowania herbaty i taśmę izolacyjną do zaklejania szpar w oknach, przez które hula wiatr. Płacę dwukrotność tego co w Polsce, ale trudno się dziwić, że ceny są wyśrubowane, skoro ludzi żyją tu z turystów. Wtedy w mojej głowie powstaje pomysł, żeby w Namche otworzyć polski sklep z kabanosami :-D
Tym humorystycznym akcentem kończy się relacja z trzeciego dnia trekkingu w Himalajach. W następnym odcinku….jeszcze więcej Ama Dablam 😉
No dobra.. ile kasiory szykować by zobaczyć to na żywo? Wielkie zazdro! Zdjęcie jaka na tle Ama Dablam mega! Czy teraz z perspektywy czasu i doświadczenia jest do ogarnięcia taki trekking bez agencji?
PolubieniePolubienie
Hej! Moim zdaniem da się zupełnie samemu, choć ja bym chyba brała chociażby tragarza, żeby nie dźwigać (można jednego na dwie osoby). Nie ma się gdzie zgubić, więc przewodnik niepotrzebny. W przepaść można spać niezależnie od tego czy się idzie z grupą czy nie, to samo z chorobą wysokościową :-D
Myślę, że samodzielny trekking wyjdzie połowę taniej. Wydałam mega dużo kasy, ale to było rozłożone w czasie. Bilet lotniczy 3500 pln, koszt „wycieczki” 1680$, na miejscu wymieniłam 500$ na „drobne wydatki”, starczyło mi to na styk na trekkingu na jedzenie, picie i jakieś zakupy, ładowanie telefonu i powerbanka (ale nie oszczędzałam na niczym, jadłam za dwóch i fortunę na napoje wydałam). A potem jeszcze 400 $ wymieniłam ( poszło na zakupy, prezenty i kilka ekstra dni w Kathmandu). Podobno jest tak, że jak się je posiłki w lodgy to nocleg jest za kilka dolarów. Lot do Lukli widzialam za 175$.
PolubieniePolubienie
Niesamowity klimat, dech zapiera samo patrzenie. Lubię takie pustynne rozległości. Przypomina mi to niektóre przełęcze.
Na zadyszkę polecam dbać o kondycję przez cały rok. ;P
PolubieniePolubienie
Trochę przeszłam kilometrów w zeszłym roku, niestety na zadyszkę nie pomogło :-)
PolubieniePolubienie
Hej Kasia, kolejny odcinek relacji bardzo fajny i z jak zawsze pięknymi zdjęciami :). Masz w planach w tym cyklu zrobić podsumowanie ekwipunkowe? Co wzięłaś, w jakiej ilości, a co tak na prawdę się przydało, czego mogłaś nie mieć w ogóle a co musiałaś jeszcze po drodze dokupić? Sama mam mgliste na razie jeszcze plany zrobienia Annapurna Circuit Trek na moje 30ste urodziny (za 3 lata) i takie podsumowanie byłoby mega pomocne :)
PolubieniePolubienie
Cześć! Myślę, że zrobię, niekoniecznie na końcu. W sumie najmniej przydały się spodnie z odpinanymi nogawkami, bo było po prostu zimno. I gruby softshell to była pomyłka, poza tym chyba wszystko się przydało :-)
PolubieniePolubienie
Sprawa ekwipunku to sprawa bardzo osobista. Każdemu co innego potrzebne. Ja np. ani razu nie założyłem okularów przeciwsłonecznych i nie użyłem kijków trekkingowych. A nosiłam że sobą i to i to.
PolubieniePolubienie
Na takich wysokościach okulary to nie fanaberia tylko konieczność 🙂 Można sobie wzrok uszkodzić. A kijki to fakt – jedni lubią i potrzebują, inni nie.
PolubieniePolubienie
Zajefajne krajobrazy i widoki! Tam chyba wszystkie zdjęcia wychodzą genialne :P Ciekaw jestem co będzie dalej, skoro już na tym etapie takie cuda! ;)
PolubieniePolubienie
Będzie podobnie :-) AD non stop :-D Parę fajnych fot z Gokyo :’)
PolubieniePolubienie
A gdzie dalszy ciąg o Himalajach? Będzie?
PolubieniePolubienie
Będzie, będzie…Niestety tak jestem umęczona pracą, że nie mam siły pisać :-( Nowy wpis o Pirenejach powstawał przez 10 dni (!)
PolubieniePolubienie