Grześ miał być moją tegoroczną zdobyczą zimową – lekki, łatwy i przyjemny. Niezbyt wymagający. Jednak dziwnym trafem ile razy się tam wybierałam to albo byłam chora, albo nie było pogody, albo ostatecznie szłam gdzie indziej ( patrz : Kasprowy). Czas płynął, przez Chochołowską przetoczyło się krokusowa szaleństwo, a potem długoweekendowy tłum. W końcu nadszedł dzień, kiedy postanowiłam wreszcie odwiedzić Grzesia. Potem, kiedy całkiem zniknie śnieg, nie będzie na niego czasu – kto by sobie zawracał głowę jakimś kurduplem, skoro mam na liście prawdziwe szczyty do zdobycia.

Mimo, że cel był banalny zaplanowałam dość wczesny start. Zerwałam się bez budzika o 4.30 ( a jeszcze o pierwszej w nocy szukałam zaginionego powerbanku), wsiadłam w jeden z pierwszych autobusów do Zakopca i już o 9 zameldowałam się u wylotu Doliny Chochołowskiej. Wstyd się przyznać – byłam tu pierwszy raz. Nasłuchałam się od znajomych, że marsz przez dolinę to straszna męka, bardziej psychiczna niż fizyczna i jakoś nigdy nie było mi po drodze. Dziś dolina była zalana słońcem, cicha i pusta. Trudno uwierzyć, że w rekordową niedzielę, kilka tygodni wczesniej Chochołowską odwiedziło 25 tys. osób. Nie chcę nawet myśleć, jaki był wtedy sajgon. Z tego powodu chyba nigdy nie dane mi będzie zobaczyć krokusowych dywanów na żywo ( no chyba, że do Chochołowskiej dotrę okrężną drogą przez góry).

Przygotowana na najgorsze, mimo niewyspania i wypitych poprzedniego wieczoru browarów ( aklimatyzowałam się przez wyprawą w ogródku piwnym), włączyłam turbo power. Chciałam jak najszybciej mieć tą traumę za sobą. Paradoksalnie – nie było tak źle, śmiem twierdzić, że wędrówka Doliną Kościeliską jest o wiele bardziej dobijająca, może dlatego, że brak tam przestrzeni, jest dość „ciasno” a tego bardzo nie lubię. Po 1,30 h marszu byłam pod schroniskiem.
W schronisku pusto i sennie. Słońce schowało się za chmurami, zrobiło się zimno i ponuro. Przyznam szczerze – kiełkowała mi w głowie myśl,żeby nie iść dalej, zwłaszcza, że wyglądało na to, że w każdej chwili może zacząć padać. Ale mus to mus, zresztą aura nie zachęcała, żeby położyć się na trawie przez schroniskiem z piwem.

Ruszyłam więc powoli do góry, przez pierwszą godzinę idąc przez las. Nadal było pusto, nic nie zakłócało mojej samotności. Zaczęłam myśleć o biednym niedźwiadku, który przez kilka dni był bohaterem w mediach, zanim został pożarty przez dorosłego osobnika. Tradycyjnie zaczęłam się zastanawiać, czy gdzieś w krzakach nie czai się ten krwiożerczy niedźwiedź. Takie są uroki samotnego wędrowania (i wybujałej wyobraźni)
Przypomniałam sobie relację znajomej, że droga na Grzesia jest mega nudna i dopiero pod koniec robi się widokowo. Fakt- zbyt ciekawie nie jest, ale przez las idzie się tylko godzinę, więc da się wytrzymać.

Po około godzinie weszłam wreszcie w kosówkę a tym samym dostałam skrzydeł, bo czułam, że szczyt jest tuż tuż. Grześ powitał mnie niespodziewanie piękną panoramą i porywistym wiatrem.

Nie wiem, dlaczego przez tyle lat myślałam, że nie warto go odwiedzać. Spokojnie mogę dopisać Grzesia do listy miejsc, gdzie jakość widoków jest odwrotnie proporcjonalna do wysiłku, jaki należy poświęcić na wejście. To lubię! Myślę też, że to dobre miejsce na oglądanie wschodu/ zachodu słońca.

Na szczycie straszyły słowackie znaki z zakazem wjazdu. Nigdy nie rozumiem zamykania Tatry na zimę u naszych sąsiadów.

Było bardzo wcześnie i miałam ochotę podejść na Rakoń, który zachęcał wydeptaną ścieżką bez śniegu. Niestety, wkrótce miały miejsce dwa nieprzyjemne wydarzenia. Po pierwsze – strasznie rozbolał mnie żołądek, nic nie pomagało i zamiast iść dalej, zadekowałam się przy kosówce, zrobiłam legowisko z foli NRC i wystawiłam twarz do słońca. Po drugie nowy aparat zwariował – nie chciał robić zdjęć, nic nie pomagało i zamiast się relaksować naciskałam losowo wybrane opcje menu i klęłam na czym świat stoi. Cóż, może wreszcie wypadałoby się nauczyć obsługi ;-)

Aparat wkrótce się naprawił ( coś ponaciskałam), ale samopoczucie – ani trochę. Mimo to jak zahipnotyzowana wpatrywałam się w ośnieżone szczyty i pędzące po niebie chmury. Podczas nierównej walki z aparatem nawet nie zauważyłam, że zrobiło się strasznie zimno, a ja przemarzłam na kość.

Czas wracać na dół. Podczas zejścia raz po raz odwracam się i patrzę wstecz, tak zachwyca mnie panorama, jaką zostawiam za sobą.

Przede mną natomiast wyrastał w niebo Kominiarski Wierch, który nigdy ( kiedy oglądałam go od strony Kościeliskiej) nie wydawał mi się szczególnie aktrakcyjny. Od razu zachciało mi się na niego kiedyś wdrapać. Potem doczytałam, że szlak zamknięto ponad 30 lat temu, żeby turyści nie płoszyli orłów, które zagnieździły się w skałach. Nie miałabym serca płoszyć małego orlątka…Poza tym – to taka góra, z której chyba można spaść, a w kosówce ponoć grasuje niedźwiedź. Nie bez znaczenia pozostaje też wysokość ewentualnego mandatu ( na niektórych forach twierdzą,że to 5000 PLN!). Cóż, może najpierw przejdę wszystkie znakowane szlaki, jeszcze trochę tego zostało ;-)
Do schroniska zbiegłam najszybciej jak tylko mogłam, ciągle z bolącym żołądkiem. A tam, zamiast jak człowiek wypić browara i zjeść słynne ciastko, które tyle razy widziałam na zdjęciach na fejsie, zaparzyłam sobie ziółka ( nie pytajcie, dlaczego noszę ze sobą ziółka). Potem jak robot krok za krokiem ruszyłam z powrotem na parking busów, gdzie, biorąc pod uwagę dokuczający żołądek , dotarłam w całkiem niezłym czasie (ok 1,5 h)
Mimo, złego samopoczucie jestem całkowicie zadowolona z wycieczki – nie sądziłam, że Grześ dostarczy mi takich wrażeń estetycznych. Głupia byłam, że przez tyle lat go nie doceniałam. Może trochę za niski, ale ma inne atuty :-D Na „one day stand” może być. A że w pakiecie jest nudny marsz Doliną Chochołowską? Trudno, coś za coś…

Jak dla mnie to po prostu dobra rozgrzewka po płaskim, bo zawsze najgorzej mi się rozkręcić na początku. Główny wniosek po wycieczce : jedzenie o północy zapiekanek to nie jest do końca dobry pomysł przed wyprawą ;-). Dlatego Rakoń i Wołowiec musiałam zostawić na następny raz.
W sumie szczyt mało się wyróżnia, ale widoki spektakularne. przypomniał mi się Twój wpis o wejściu na Ornak. No i łatwy szlak dostępny nawet dla takiego „taternika” jak ja ;-)
PolubieniePolubienie
Ja polecam :-) Chyba nawet lepsze widoki niż na Ornaku ( no ale i warun był lepszy)
PolubieniePolubienie
Nie byłam, bo podobnie zawsze uważałam, że nie po to tyle kilometrów cisnę z Wrocławia, żeby się na kurduplach skupiać. Głupia ja, nadrobię na pewno, bo widoki cud, miód i orzeszki.
PolubieniePolubienie
Hehe,w tym roku już kilka takich zaskoczeń miałam ;-) W ogóle Zachodnie do tej pory omijałam,może niesłusznie
PolubieniePolubienie
Ojacie! Jak byliśmy na Grzesiu w tym okresie 2 lata (może 3?) temu, to powiem Wam, że iść się nie dało. Tyyyyyyle lodu!
PolubieniePolubienie
nie da się przewidzieć w Tatrach ;-) pojechałam w tym roku w styczniu zasmakować zimy a tu zero śniegu w dolinkach
PolubieniePolubienie
Faktycznie tłumów nie było, ale chyba kogoś tam spotkałaś, co? Mam znajomego, który jest wielkim zapaleńcem Tatr i Grześ właśnie zajmuje szczególne miejsce na liście ulubionych szczytów. Osobiście nie byłem. (-:,
PolubieniePolubienie
kilka osób, przez chwilę byłam sama na szczycie co w Tatrach nieczęsto się zdarza ;-)
PolubieniePolubienie
Oj, już długo nas tam nie zawiało. Zachęciłaś nas do powrotu :)
PolubieniePolubienie
taki też był mój cel ;-) ja też tam wrócę ;-)
PolubieniePolubienie
Ostatnio byłam 6 lat temu i fajnie się powspominało…nigdy bym nie pomyślała, że droga przez Chochołowską jest nudna; raczej bywa tłoczna w niektórych okolicznościach ;)
PolubieniePolubienie
zależy co kto lubi, dla mnie dwie godziny po płaskim drogą jest dość nudne, ale znam nudniejsze szlaki ;-)
PolubieniePolubienie
Nigdy tam nie byłam i pewnie nieprędko będę. Zazdroszczę tych widoków, które tak uwielbiam i są tak obecnie nieosiągalne. No cóż zdrowie niby ważniejsze i można pocieszyć się lżejszymi trasami na Dolnym Śląsku. No i jest Twój blog, gdzie mogę popatrzyć. :) Dzięki.
PolubieniePolubienie
oj, ale nawet w dolinki? tam można iść spacerkiem…..
PolubieniePolubienie
Sądząc po zdjęciach, powiedziałbym że szlak do nudnych nie należy. Trafiłaś na świetną pogodę. Widoki fantastyczne. Zazdroszczę aparatu, nawet takiego kaprysnego :-)
PolubieniePolubienie
sam aparat może nie jest kapryśny, tylko ja jeszcze nie opanowałam obsługi ;-) Pogoda faktycznie była idealna do zdjęć, zawsze jak są chmury to jest ciekawie ;)
PolubieniePolubienie
Mimo wszystko za taki aparat oddałbym rękę. Chociaż nie, ręce byłyby potrzebne do obsługi aparatu. Nogi też, w końcu żeby porobić ładne zdjęcia to trzeba się po tych górach nachodzić. Narządy wewnętrzne też się zawsze do czegoś przydają. Pozostaje chomikowanie pieniąchów :-)
A tak na poważnie to chciałem pochwalić za bloga. Przyjemnie się czyta a fotki pierwsza klasa.
Pozdrawiam.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
dziękuję bardzo! Wprawdzie bloga piszę dla przyjemności, ale miło jak ktoś czyta ;-) To zawsze motywuje. Aparat to już starszy model Olympusa ( EPL6), ma duży atu,t bo jest leciutki. A ja się wciąż uczę robić zdjęcia ( i nie jest to fałszywa skromność). Pozdrawiam i mam nadzieję, że jeszcze tu zajrzysz ;-)
PolubieniePolubienie
Przyznam się, że jakoś zawsze pomijałem zachodnie rejony Tatr, bo ciągnęło mnie w Tatry Wysokie. Ale widzę, że tam ładnie jest.
PolubieniePolubienie
haha, to samo _ Wysokie kuszą, a Zachodnie jakoś tak po macoszemu traktowane…. ;-) Może w tym roku siię uda więcej pochodzić
PolubieniePolubienie