Teide powinien być w herbie Wysp Kanaryjskich. Przepiękny stratowulkan o kształcie piramidy widać z większości wysp archipelagu. Nie raz oglądałam go z promów, okien pokoi hotelowych, przemierzając szlaki, leżąc na plaży. Kiedy kilka lat temu pierwszy raz zobaczyłam ogromny stożek Teide coś mnie ścisnęło za gardło. Oszalałam na jego punkcie. „Zdobywanie” szczytu kolejką nie wchodziło w grę, a wejście z buta wydawało się poza zasięgiem moich możliwości. Minęło 6 lat, dziś stoję na krawędzi krateru i patrzę na morze chmur pode mną, trochę nie wierząc, że to się dzieje naprawdę.
Przed wylotem na Teneryfę obsesyjnie analizuję różne prognozy pogody. Pokazują śnieg i odczuwalną temperaturę ok. -12 ° C. Któregoś dnia zerkam na kamerkę – Teide w śniegu, jestem załamana. Żeby było ciekawiej – kolejka zepsuta do odwołania. Jestem nieco zestresowana, ale nie ma odwrotu. Schronisko zabukowane, a co najważniejsze atak na Teide ogłoszony na fejsbuku. Na urlop na subtropikalnej wyspie pakuję najcieplejszą puchówkę i inne elementy outfitu, jakie noszę zimą w Tatrach.

Pod koniec marca na Teneryfie sajgon pogodowy – wieje i leje, niskie chmury wiszą nad Puerto de la Cruz. Ale w parku Narodowym Canadas del Teide czyste niebo, śnieg też stopniał, jest nadzieja. Martwi mnie jednak trochę jak moj organizm zareaguje na wysokość, nigdy na takiej nie byłam, a co gorsza, przemieszczać się będę z poziomu morza.

Kobieta w kasie na dworcu mówi mi, żeby przyjść dużo wcześniej na autobus, bo mogą być kłopoty z biletem. Jestem niemal godzinę przed, niedługo po mnie zjawiają się inne ekipy z plecakami. Na szczęście to Hiszpania, a nie zakopiański dworzec w niedzielę wieczorem i zamiast napierającego tłumu formuje się elegancka kolejka. Niekórzy się nie mieszczą i wtedy okazuje się, że podstawiają drugi autobus. No, ale kto wiedział….
Żeby wejść na Teide, nie posiadając samochodu, trzeba stracić dwa dni, innego wyjścia nie ma. Do parku narodowego jedzie po jednym autobusie dziennie ( 9.30 am z PDLC i 9.15 z Costa Adeje)) i tyle samo wraca. Żeby wejść na szczyt trzeba mieć pozwolenie, wystawione na konkretną godzinę. Jedyny work around ( jakby powiedzieli w korpo) to nocleg w schronisku Altavista i wejście wieczorem lub wcześnie rano, kiedy nie ma strażników.

Dzień pierwszy. Schronisko Altavista 3270 m
Wędrówkę rozpoczynam na przystanku Montana Blanca – na szczęście tu niespodzianek nie ma – znam trasę, bo wchodziłam na ten żółty pagór wyższy niż Rysy jakiś czas temu. Pierwsze kilka kroków i pierwsza chwila załamania – plecak dosłownie przygniata mnie do ziemi, plecy zaczynają mnie boleć po 5 minutach. Żeby było jasne – główny bagaż zostawiłam w hotelu, ale niosę ze sobą – 4 litry wody ( w schronie woda 0,5 l – €3) , jedzenie, ciuchy na przebranie/ wszelki wypadek. Myślę, że z 7 kg było. Jako, że nie wędruję z plecakiem od schroniska do schroniska, nie jestem przyzwyczajona do takich ciężarów. Widzę tylko jedne wyjście – jak najwięcej jeść i pić ;-)

Pierwsze kilometry to droga przez mękę, choć szlak wznosi się bardzo łagodnie. Po dwóch( sic!) godzinach dochodzę pod Montaña Blanca. ( bardziej szczegółowa relacja z tego etapu TU) Teraz zaczyna się prawdziwa zabawa – 500 m podejścia, 2 km. Rzut beretem? Ja jak malutki żuczek przygnieciony bagażem, idę 2 godziny. O dziwo, plecak jakby mniej mi ciąży, może się przyzwyczaiłam, idę powoli, ale zdarza mi się po drodze kogoś wyprzedzić.

Perspektywna coraz bardziej się rozszerza, głowa nie boli, wysokość zdobywam bez problemu. Szlak idzie zakosami i jest tak stromo, że nie wiadomo zupełnie, gdzie jest koniec tej męki ( patrz: Altavista). Dlatego możecie sobie wyobrazić radość umęczonego człowieka, kiedy nagle gdzieś na górze, a jednocześnie kilkadziesiąt metrów dalej wyłania się komin schroniska.
Altavista to nie typ schroniska jakie znacie z Tatr – z gwarem, kolejką do baru, tłumem ludzi i piwem. W dzień zamknięte na cztery spusty, oprócz wspólnej sali, gdzie można się schronić przed zimnem. Toalety otwierają o 17, kuchnię o 18, pokoje o 19. Mimo to miło usiąść tam na murku, chroniąc się przed wiatrem i zjeść późny lunch.
Ja mam szatański plan – po co czekać do rana skoro Teide można zdobyć już dziś, ba, może nawet zaliczyć zachód słońca! Ponoć to tylko godzina drogi z Altavisty. Ok 16 30, po godzinie odpoczynku uderzam do góry ( niestety z plecakiem, bo nie ma gdzie zostawić zbędnych rzeczy). Uderzam to chyba jednak niewłaściwe słowo – powoli się toczę, z każdym krokiem coraz większa zadyszka, z każdym metrem coraz większy ból głowy. Miałam wizję, że z Altavisty będzie raczej trawers niż podchodzenie do góry, myliłam się. – nadal jest ostro do góry. Krajobraz staje się coraz bardziej nieprzyjazny, żółto pomarańczowe kamienie zostają zastąpione przez czarne wulkaniczne skały; szlak jest wąski, wykuty w zastygłej lawie. Żeby było weselej – słońca jara prosto w oczy.
Dochodzę na wysokość ok. 3500 m. Wreszcie przede mną wyłania się stożek Teide, za którym właśnie zachodzi słońce. Już wiem, że dziś tam nie wejdę – a) nie mam siły b) nie chcę sama wracać przez ten Mordor po zmroku. Zresztą, z chwilą jak wchodzę w strefę cienia, nagle robi się straszliwie zimno. Uciekam w dół, usiłując zgrabiałymi z zimna rękami zrobić jakieś zdjecia. Przede mną wydłuża się coraz bardziej cień potężnej góry. Chcąc nie chcąc, zrobiłam sobie wycieczkę aklimatyzacyjną ;-)


Nadchodzi czas, żeby zameldować się w Altavista. Przyznam się Wam, że prawdziwe wyjście z strefy komfortu to dla mnie nie wejście na 3700 m n p m, ale spanie z gromadą obcych ludzi w pokoju. Nie żartuję. Na szczęście trafia mi się spokojny pokój, daleko od gwarnej kuchni, bez potencjalnych imprezowiczów. Tymczasem przed schroniskiem rozgrywa się spektakl, którego nie da się opisać słowami, musi wystarczyć kilka zdjęć.



Po kolacji zaczynam się czuć dziwnie słabo, chyba różnica wysokości 3200 m robi swoje, padam na łóżko. W schronisku jest pościel, jak ktoś napisał – chyba nie jest zmieniana codziennie, więc dobrze mieć wkład do śpiwora. Ale wiecie co? Jest mi wszystko jedno. Zawijam się w kokon i czuję, że zasnę w minutę.

Sen nie nadchodzi. Mimo, że jest cicho i ciemno, tłukę się całą noc, jest za zimno, za gorąco, duszno, etc. Znacie te noce, kiedy z przerażeniem patrzycie na zegarek? I kurczący się czas jaki pozostał do pobudki. Pewnie każdy z Was zna te chwile, kiedy wreszcie nad ranem zasypiasz, zaczynasz śnić, aż tu nagle dzwoni budzik? Mój budzik nie zadzwonił wcale, za to zbudziło mnie Manu Chao z czyjegoś telefonu. Śniło mi się, że jestem tu na wycieczce z ludźmi z pracy i kilka chwil zajęło mi, zanim uświadomiłam sobie, że jest tu sama, samiuteńka i zamiast zawinąć się w koc, muszę zaraz wyjść na mróz.
Atak szczytowy
Wychodzę w ciemną, spokojną noc. Spokojną tylko przed kilka chwil. Uderza we mnie lodowaty wiatr, wiatr, który tnie twarz malutkimi kryształkami lodu. Opatulam się szczelniej kolejnymi kapturami.Na początku idę w środku grupy, która narzuca niezłe tempo. Ale po kilku minutach pierwszy stop, zmiana rękawiczek na te najcieplejsze. Grzebię się kilka minut a grupa coraz bardziej się oddala, w ciemności znikają powoli światła czołówek. Zostaję całkiem sama.
Nawet nie czuję się nieswojo. Wręcz przeciwnie – teraz mogę się iść tak powoli, jak tylko się da. Czuję się fatalnie – i to nie przez wysokość, tej nie oddczuwam już wcale ( no może trochę ciężej się oddycha). Jestem wrakiem człowieka, bo godzina snu to jednak zbyt mało, kiedy w porywistym wietrze chce się wędrować powyżej 3 tys. Wlokę się noga za nogą, a tak naprawdę mam ochotę usiąść i nigdzie nie iść. Albo wrócić do ciepłego schronu. Co jakiś czas odwracam się za siebie i widzę na dole budzące się ze snu miasta po północnej stronie wyspy. Przede mną, gdzieś wysoko migoczą światła czołówek, pielgrzymka jak na Everest. Nade mną – miliony gwiazd na czystym, zimnym niebie. Cisza i samotność. Mimo, że klęłam wtedy na czym świat stoi, teraz myślę – „cholera, to było piękne…”
Najgorsze jest pierwsze 45 minut, po pewnym czasie dogania mnie kolejna grupa, z jednym słabeuszem takim jak ja, mijamy się non stop. Ciemność już nie jest taka nieprzenikoniona, powoli rysują się kontury skał, aż wreszcie pojawia się przede mną wielka czarna piramida wulkanu! Napisanie, że dostaję skrzydeł byłoby dużym naduzyciem, ale ten widok sprawia, że biorę się w garść. Wykuty w skałach chodnik przestaje się piąć stromo do góry, teraz trawersuje zbocza Teide, żeby wreszcie dojść do górnej stacji kolejki. Miejscami szlak biegnie przez korytarze wykute w skałach, czuję się jak w Mordorze….

Na horyzoncie pojawia się łuna świtu i malutki księżyc. Zamiast podkręcać tempo, raz po raz zatrzymuję się i gapię się na to cudo z rozdziawioną buzią. Wiem już, że nie zdążę na wschód słońca. Ale who cares? Nie jestem tu dla wschodu słońca, jestem, żeby wreszcie wejść na górę, na którą tyle razy zafascynowana patrzyłam z plaży, z promu, z samolotu, z innych kanaryjskich wysp.
Do La Rambleta dochodzę ok. 7.30, więc wciąż mam szansę na wschód słońca na szczycie. Ale kto by się śpieszył…. Not my style! Dlatego spokojnie piję sobie herbatę zagryzając batonem energetycznym. W końcu, teraz już z konkretnym poślizgiem, przechodzę przez niepilnowną teraz przez nikogo bramkę i powolutku, krok po kroku pnę się do góry.

Nagle widzę, ze skały przede mną zaczynają lśnić na pomarańczowo, no tak, właśnie przegapiłam wschod słońca ;-) Ręce mi odmarzają, ale poświęcam się i wyciągam aparat. Klika zdjęć, nie tyle ile bym chciała, ale jest tak zimno, że po prostu się nie da ( odczuwalna ok -12). Zaczynam mijać tych, którzy już schodzą z wulkanu, dziwiąc się, dlaczego ja dopiero się na niego wdrapuję.

Wreszcie jest! Jestem na szczycie. 3718 m n p m. Brzmi dobrze. Nie czuję ani ekscytacji ani wzruszenia ani satysfakcji, za to odór zgnitych jaj ( niektórzy mówią, że to zapach siarki). Profilaktycznie trzymam się łańcucha, bo podmuchy wiatru są tak silne, że mogłby mnie zwiać ze stromego stożka.

Pamiątkowa fota, wszyscy uciekają w dół i znów zostaję zupełnie sama. W najśmielszych marzeniach nie przyszłoby mi do głowy, że będę mieć Teide tylko dla siebie. Niestety, nie da się kontemplować ani upajać sukcesem. Jest za zimno. Wygrzebuję z plecaka puchówkę ( żeby nie było, że na darmo ją targałam) i bardzo ostrożnie i powoli schodzę na dół.


Dość mam wiatru i księżycowych martwych krajobrazów, nawet się nie zastanawiam czy schodzić, czy zjeżdżać. Kolejka na dół kosztuje 13,50 € i cały wagonik zapełnia ekipa zdobywająca o świcie Teide. Brudni i śmierdzący wytaczamy się z kolejki, a zgromadzony na dole tłum turytsów czekających na przejazd patrzy na nas jakoś dziwnie. Bo jak to tak – rozczochrane włosy, brudne buty, puchówki, ciężkie plecaki? Wariaci!
Przepakowuję plecak i powoli schodzę w dół z parkingu i wtedy….czuję to! Udało się! Spokój i poczucie dobrze spełnionego obowiązku ( jakkolwiek dziwnie to brzmi). Kolejne marzenie zrealizowane! Wielka góra przestaje być groźną niewiadomą, staje się kolejnym miejscem, które może odwiedzę podczas którejś kolejnej wizyty na Kanarach. Brakuj tylko dobrej muzy w słuchawkach, ale chyba podśpiewuję sobie The Verve.
Dzień drugi – Cañadas del Teide
Wcześniej nie miałam dokładnego planu, jak spędzić ten dzień – po pierwsze autobus jest dopiero ok 16, po drugie – jak już się jest w Parku Narodowym Teide, szkoda tego nie wykorzystać. Myślałam o Montaña Guajara, albo jakiejś innej z łańcucha gór otaczających kalderę. Teraz jednak, kiedy patrzę na zwaliste cielsko Guajary wiem, że choćby mi dopłacili, nie chcę już robić ani kroku pod górę! Leń do potęgi. Dlatego wybieram spacerowy szlak z Teleferico do Paradoru. A potem może przejdę kolejną spacerową trasą wokół Roques de Garcia ( guess what? nie chciało mi się!).

Co do szlaku – nie polecam. Na początku jest może ciekawie, potem idzie się non stop po płaskim. Plus – całkiem fajny widok na Teide i pustka na szlaku. Monotonia i zmęczenie tak mnie dobijają, że spacer zajmuje mi aż dwie godziny. I tak nie mam nic lepszego do roboty.

Widzę zbliżający się Parador i jedyne o czym marzę to jakieś dobre ciepłe jedzenie ( jajecznica? zupa?). Ale nie – tak naprawdę marzę, żeby położyć się do łóżka. Wtedy myślę o cenach w Paradorze – najtańszy pokój € 95, chyba wolałabym już spać pod gołym niebem. Dzięki bogu, leżenie pod Paradorem jest za free. A konkretnie pod informacją turystyczną – znajduję za winklem miejsce gdzie nie wieje, rozkładam legowisko, wyciągam zmięte kanapki z poprzedniego dnia i tak wegetuję, wystawiając się do słońca. Stanowię żywą (anty) reklamę trekkingu w parku narodowym ;-) Później idę jeszcze w porobić kilka zdjęć i właściwie to by było na tyle ;-)
Wieczorem w Puerto de La Cruz po dobrym kanaryjskim obiedzie wracam do hotelu i na chwilę kładę głowę na poduszkę. Budzę się o 5 rano przy zapalonym świetle. Mission accomplished, ale nieco mnie to zadanie wykończyło.
Nie śpię po schroniskach, rzadko widuję wschody i zachody słońca, nigdy wcześniej nie byłam powyżej 3 tys metrów. Dlatego wejście na Teide i związane z tym atrakcje były dla mnie dużym przeżyciem. A zarazem wyzwaniem. Niektórzy może się roześmieją, taki wulkan Teide to banalnie prosta górka, wręcz bułka z masłem; podczas gdy inni z podziwem słuchają o mojej eskapadzie. Jestem bardzo szczęśliwa, że udało mi się wreszcie spełnić to marzenie. Teide przestał być mityczną i groźną górą, na którą patrzyłam z dołu z nabożeństwem; stał się kolejnym fajnym miejscem, gdzie chciałabym kiedyś wrócić.
Trochę konkretów:
- dojazd – TITSA
- schronisko Altavista – link TU
- w schronisku jest pościel, kuchnia, toalety; woda z kranu rzekomo niezdatna do picia ( ja piłam przegotowaną i żyję)
- mapa Kompass
- pogoda meteoblue i mountain forecast
I wywiało – dosłownie – ciepłolubną Kasię na mróz w tropikach. :)
Ale, żeby nie było… ‚ładne cacko’ <3
PolubieniePolubienie
dwa ostatnie dni to był mega upał, zjarało mnie nawet ;-)
PolubieniePolubienie
Genialnie! Bardzo lubię, kiedy ludzie robią coś, co kiedyś wydawało im się tylko nierealnym marzeniem. I powiem ci, że nigdy jakoś specjalnie nie myślałam o trekkingu na Kanarach (nigdy tam nawet nie byłam), ale teraz właśnie coś mi się zaszczepiło w głowie… Jakaś taka myśl, że może bym i ja… :P
Okrutnie mi się chce w góry po przeczytaniu wpisów takich jak ten. Zdjęcia – bajka. Ja też tak chcę.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Posłuchaj, ja na Kanarach jak w domu ;-) A trekking super! Prawie jak w Ardenach ;-D Ps. Dlatego mam nadzieję, że nierealne Himalaje też się kiedyś staną rzeczywistością
PolubieniePolubienie
I stały się :)))
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Faktycznie! To mi daje nadzieję, że spełnię kolejne marzenie ( które aktualnie wydaje mi się bardzo trudne do realizacji)
PolubieniePolubienie
Co tu dodać: nie dość, że widoki fantastyczne, to i przeżycia jedyne w swoim rodzaju. Fajnie tak przesuwać swoją własną granicę tego, co możliwe :)
PolubieniePolubienie
Tak! Może to trochę banalne, ale droga na Teide była ciekawsza niż sam szczyt ;-)
PolubieniePolubienie
Wspaniała relacja.Jak czytam to jakbym też tam był….ileż emocji.Podziwiam Twoje oddanie pasji. Też tak lubię realizować własne pomysły.
W 2016 roku mało brakowało a wdrapałbym się na szczyt.Bramka była nie strzeżona gdyż szlak był zamknięty ze względu na wiatr o sile 50 km /h.Temp.odczuwalna -30 st.C i bezchmurnie.Byli tacy co ruszyli na krater ….mnie się nie chciało i poszedłem w dół przez Pico del Viejo i czarne wulkany szlakiem 9.Tam też niektóre odcinki były zagrodzone jednak nie zwracałem na to uwagi .Na całej trasie spotkałem 2 osoby i to jeszcze przed wulkanem Viejo.
W Boca de Tauce / szosa / byłem po zmroku bez zorganizowanego powrotu do Puerto de La Cruz .Pamiętam,że w Parador pani chciała ode mnie 90 E za nocleg a ja miałem 20 itd.
PolubieniePolubienie
Dzięki! W takim razie odczuwalna -12 to było ciepło ;-) I co zrobiłeś ciemną nocą na Canadas del Teide? Szkoda, że Parador jest taki drogi – można by wejść sobie na jakąś inną górkę przed atakiem na Teide, i spędzic noc na 2300 a nie od razu z poziomu morza na 3200-3700 ;-) Głowa jednak boli.
Takie niewykorzystane okazje aż się proszą o powtórkę, naprawdę polecam Altavistę ;-)
PolubieniePolubienie
Altavista od Montana Blanca to dla tych o dobrej kondycji , takich jak Kasia Z.Dla mnie wystarczył spacer pod żółtą górkę wśród wypasionych kamieni.
Po godzinie marszu szosą w stronę Parador , nagły błysk świateł,Tej okazji nie mogłem przegapić .po angilelsku dogadaliśmy się ,że to Polacy ,z Costa Adeje jechali na foto by night właśnie na skałki Garcia.Wówczas w hotelu próbowałem zorganizować nocleg z marnym skutkiem i wtedy okazało się,że kawkę pili Niemcy z Puerto de la Cruz.Pan zagadnął w sprawie sprzętu do fotografii /nic szczególnego – Sony HX400V/ i wyszło szydło z worka.Pojechaliśmy na parking de Jan Jose gdzie odbyła się sesja zdjęciowa gwiazd.Ziąbiło okrutnie ale po godzinie zjazdu TF 21 byliśmy w Hotelu Blue Sea Interpalace ,ich był po drugiej stronie ulicy.Nie udało się im cisnąć ani centa.Ruszając w trasę zawsze mam pozytywne myślenie i odpowiedzialność za siebie.To chyba recepta na sukces.
PolubieniePolubienie
Dodam,że było to 5 kwietnia 2016 roku.
PolubieniePolubienie
Gratulacje! W końcu się udało, może w towarzystwie mrozu, ale za to w jakich kapitalnych warunkach. :D Piramida Teide też mi się wwierciła pod kopułką i mam nadzieję, że uda mi się tam wczłapać na własnych nogach.
PS. Żywa antyreklama trekkingu – uśmiałam się! :D Cała Ty!
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Jak się pewnie domyślasz, wyglądałam jak kloszard, twarz czerwona ze słońca i wiatru, buty brudne etc :-) Jak już się przekonasz do samolotu to Teneryfa idealna na wycieczki ;-)
PolubieniePolubienie
Krajobraz tego miejsca jest przepiękny jeśli się uda to się tam wybiorę.
PolubieniePolubienie
Teide jest naprawdę niesamowity, polecam!
PolubieniePolubienie
Tak bardzo spodobał mi się Twój wpis o wspinaczce na Teide,że podasję linka do niego w moim wpisie o parku narodowym. Nie, nie byłam kozicą górską jak Ty ale cieszy mnie fakt,że mogłam podziwiać to cudo natury jak TY. Pozdrawiam serdecznie, tak wogóle to fajnie,że tu zajrzałam, zdecydowanie zostaję 🙂
PolubieniePolubienie
Cześć Viola! Cieszę się, że Ci się spodobał wpis, zresztą to jeden z moich ulubionych 😉 Miło, że zostajesz, niedługo kolejny post o Himalajach. Pozdrawiam! I dzięki za podlinkowanie!
PolubieniePolubienie
Będę miała co czytać 😊❤️
PolubieniePolubienie
Kasia ja przestaję do Ciebie zaglądać, bo potem mam ochotę sprzedawać ostatni funkcjonujący organ, byle pójść Twoim tropem. A idź Ty! Kusicielka! ;-)
PolubieniePolubienie
Hehe, sorry!
PolubieniePolubienie
cześć,
ta informacja jest nieco nieścisła:
“Jedyny work around ( jakby powiedzieli w korpo) to nocleg w schronisku Altavista i wejście wieczorem lub wcześnie rano, kiedy nie ma strażników.”
Rezerwacja i nocleg w Altavsta uprawniają do wejścia na pik. Można popołudniu tego samego dnia lub następnego dnia rano. Nie ma znaczenia czy są czy nie ma strażników. Okazanie rezerwacji uprawnia do wejścia.
Pozdrawiam.
Michał
PolubieniePolubienie
Michał, dzięki za info! Być może coś się zmieniło – kiedy pisałam ten tekst, latałam często na Kanary interesowałam się tematem nie było nigdzie takiej informacji ;-)
PolubieniePolubienie
Świetna relacja, bardzo dobrze się czytało! Aż dostałam zadyszki 😉 No i te zdjęcia … Niesamowiy spektakl. Mam nadzieję, że wkrótce też uda mi się tam dotrzeć. Gratuluję spełnienia kolejnego marzenia! 😃
PolubieniePolubienie
Dziękuję bardzo! Trzymam kciuki, żeby się udało ;)
PolubieniePolubienie