Czasem dobrzy ludzie po prostu spadają z nieba. Nawet takim alienom, jak ja ;-) Teraz sobie myślę, że gdyby nie Josie pewnie moja wycieczka wyglądałaby zupełnie inaczej. Już na początku wykończyłoby mnie mozolne 700 metrów podejścia wzdłuż wyciągów narciarskich, na przełęcz, gdzie zaczynał się właściwy szlak. Pewnie nie dałabym rady przejść z ciężkim plecakiem 20 km, dwóch przełęczy położonych na wysokości ok. 2500 m npm, trzech dolin, by na koniec dotrzeć do kolejnego schroniska. Tymczasem zrobiłam fajną trasę, o wiele dłuższą i bardziej męczącą niż standardowe odcinki GR10. A było to tak….
Po dwóch cudownych dniach w Valle d’Ossau, z dwoma skręconymi kostkami i nadwyrężonym ramieniem jechałam do Lourdes, tylko po to, żeby następnego dnia przemieścić się w rejon Neouvielle. Nie było mi do śmiechu, bo bałam się, że nie dam rady dalej wędrować. Do schroniska jakoś dojdę, ale co będzie potem…Jak zwykle strach ma wielkie oczy – po męczącej nocy w obskurnym hotelu obudziłam się całkiem zregenerowana, nie bolało mnie NIC! Cud? Wody wprawdzie nie piłam, ale…. ;-) Złapałam autobus o 7 rano i po dwóch przesiadkach byłam w Vielle Aure, na obrzeżach kurortu narciarskiego Saint Lary de Soulan.

Żeby dojść do jakiegoś schroniska trzeba było najpierw wspiąć się z doliny na ok 2000 m, a potem jeszcze ok 2 godziny schodzić w dół. Jako, że nie wiedziałam na którą dotrę do Saint Lary, ani czy po południu nie będzie burz, zaplanowałam tylko lajtowe podejście w górę doliny, do gite d’etape położonego na wysokości naszego Murowańca. Rzekomo tylko 2 godziny marszu. Tego dnia było ponad 30 stopni, a upał wcale się nie zmniejszał wraz z nabieraniem wysokości. Wlokłam się więc w żółwim tempie czując, że słońce wypala mi mózg.

Na szczęście, kiedy byłam na ostatniej prostej, czyli na asfaltówce, między szczytami zaczęły się kłębić czarne chmury i zaczęło padać. „Perfect timing” – pomyślałam- gdybym miała w planie przeprawę przez wysoką przełęcz, teraz pewnie byłabym w panice, że złapie mnie burza. Tymczasem czekał mnie chillout w sielankowo położonym, spokojnym schronisku.

W Chalet de l’Ours najpierw zdziwli się, że przyszłam, potem dali mi pokój 16 osobowy…do wyłącznego użytku (!) Pierwsze pozytywne zaskoczenie. Do kolacji – cała karafka wina. Żyć nie umierać! A kiedy usłyszałam, że Josie, pracująca tam pani, całkiem za free wywiezie mnie o 7 rano na przełęcz, poczułam się, jakbym wygrała los na loterii! Kolejny raz uśmiechnęło się do mnie szczęście, kolejny raz okazało się, że samotna podróżniczka wzbudza sympatię, a może nawet odruchy opiekuńcze.

Rano oczywiście martwiłam się, jak tu zastartować bez kawy ( !) , ale Josie okazała się po prostu człowiekiem, a nie pracownikiem schroniska – zamiast sprzedać mi kawę, po prostu mnie nią poczęstowała. Mała rzecz a cieszy! Podczas gdy auto mozolnie pięło się serpentynami na wysoką przełęcz, udało nam się trochę pogadać ( mimo bariery językowej). Okazało się, że pochodzi z północnego wybrzeża i już 23 lata mieszka w sercu gór. I generalnie uwielbia swoją pracę, bo codziennie spotyka nowych, ciekawych ludzi. Padło oczywiście pytanie, czym ja się zajmuję. I, choć nikt tego nie powiedział głośno, stało się jasne, kto komu zazdrości. Duże, fajne miasto, praca w dobrej korporacji, kasa na wakacje i inne fanaberie vs. spokojne życie na francuskim zadupiu…..
Zrobiło mi się trochę smutno, ale szybko wzięłam się w garść, bo przecież czekała mnie nowa przygoda. Praca i krakowskie problemy były gdzieś daleko, przed sobą miałam ścieżkę w nieznane i liczyło się tylko to, aby dojść do celu. Mój cel – Refuge de l”Oule było o jakąś godzinę drogi od przełęczy, ale chyba nie myślicie, że taką trasę wybrałam? Wymyśliłam sobie, że dojdę nieco okrężną drogą – przez trzy doliny i dwie przełęcze.


Z Col de Portret wystartowałam ok. 7.30. Pierwszy etap wedrówki to autostrada GR10 ( wariant) biegnąca trawiastymi zboczami do Refuge d’ Bastan. Etap może nie specjalnie emocjonujący, ale całkiem przyjemny. Oglądany wielokrotnie na u-tube wydawał się spacerkiem jak na Kalatówki, a ostatecznie zajął mi ok. dwóch godzin.

Niestety, nie dało się specjalnie podkręcić tempa, bo non stop przeszkadzały mi oglądane po drodze krajobrazy i liczne foto-stopy. Krok za krokiem zbliżałam się do pięknej piramidy Pic de Bastan, ale po Pic du Midi d’Ossau nie wydawała mi się już tak spektakularna jak na zdjęciach.

Ok. 9.30 dotarłam do Refuge de Bastan – przepięknie położonego, malutkiego schronu nad jeziorem. Coś jak nasza Piątka. Z jedną różnicą – pod schronem spotkałam 3 ( słownie : trzy ) osoby. Może wszyscy już wyszli, a może po prostu nocowało tylko kilka osób ( środek tygodnia przed sezonem).


Refuge de Bastan to tak naprawdę malutka chatka, gdzie wszyscy śpią na kupie – jedna prycza z materacami na poddaszu, ale jeśli ktoś jest alienem jak ja, można zabukować nocleg w namiocie. Schron leży już poza granicami parku narodowego, więc podejrzewam, że bez problemu można rozbić własny namiot. Jeśli liczycie na kawę, colę czy browar – zapomnijcie, rano bar był zamknięty na cztery spusty; nie widziałam żadnej obsługi oprócz pięknie opalonej, smukłej dziewczyny, która powiedziała mi „dzień dobry” i przemieściła się w sobie tylko znanym kierunku – po skałach wokół jeziora.

Okolice schroniska to fajne miejsce na chillout, ale dla mnie był to tylko pierwszy przystanek. Po śniadaniu ruszyłam na przełęcz Col de Bastanet.

Ze schroniska na przełęcz jest godzina drogi, jak w mordę strzelił ( wolnym krokiem i z ciężkim plecakiem, więc pewnie można szybciej). Szlak biegł łagodnie, otoczenie robiło się coraz bardziej dzikie i nieprzyjazne, ba trzeba było przejść przez małe pole śnieżne. Dopiero pod koniec robiło się stromo i krucho, ale bez ekspozycji.

Strasznie lubię wchodzić na przełęcze, zwłaszcza takie, gdzie jestem pierwszy raz. Bo jeszcze kilka kroków, parę kropli potu i nagrodą za cały wysiłek jest nieznana perspektywa. Nowy wspaniały świat ;-) Złapałam się na tym, ze czasem celowo odwlekam ten moment niespodzianki. Niestety, w dzisiejszych czasach o prawdziwą niespodziankę trudno – przecież wszystko można wcześniej zobaczyć w internetach. Oczywiście, można by nie sprawdzać, ale kiedy idzie się pierwszy raz solo w nieznane góry, dobrze jednak wiedzieć, w co się człowiek pakuje ;-)

Po drugiej stronie przełęczy zobaczyłam dość płytką, nienazwaną dolinę z kilkoma stawami i przecinający ją wariant szlaku GR10. Jak na dłoni widziałam też zygzakowate podejście na mój kolejny cel – Horquette de Caderolles, z kolei po lewej – szlak na tą samą przełęcz trawersujący zbocza Pic du Bastan. Każdy normalny człowiek wybrałby trawers, zamiast schodzenia w dolinę, tylko po to, żeby za chwilę mozolnie wdrapywać się na kolejną przełęcz. Ale ja stchórzyłam.

Szlaku nie było na mojej mapie, choć z pozoru wydawał się łagodny i łatwy, to w pewnym momencie ginął mi z pola widzenia. Nie wiedziałam, czy gdzieś w połowie drogi nie pojawi się jakieś miejsce nie do przejścia z ciężkim plecakiem. Dlatego asekuracyjnie postanowiłam schodzić w dolinę. ( Później okazało się, że ścieżka jest OK i mogłam nią spokojnie iść, obfotografowałam ją dla potomności/ ewentualnych naśladowców). W końcu miałam mnóstwo czasu i wciąż sporo sił.

Zeszłam na dół niespodziewanie szybko i od razu poczułam się jak w jakiejś nieznanej, pustej tatrzańskiej dolince. Było wręcz swojsko, ale tysiąc razy lepiej! Tak jakby z Tatr nagle wymiotło wszystkich ludzi. Dlatego, paradoksalnie bardziej podobało mi się w zachodniej, zielonej części Pirenejów. Bo było inaczej. Teraz jednak, kiedy siedzę w domu z kontuzjowaną nogą a za oknem leje deszcz, teleportowałabym się do tej bezimiennej doliny bez wahania.

Nad Lac de la Horquette nie zabawiłam długo. Kilka zdjęć i już za chwilę byłam poza oficjalnym szlakiem. Nie można było już liczyć na biało-czerwone oznaczenia GR10 i szlakowskazy, drastycznie zmniejszyła się też liczna osób na szlaku, a mianowicie – do zera :-D Bez trudności, zadyszki i większego wysiłku weszłam na wąziutką przełęcz, przypominającą Wrota Chałubińskiego ( nie mogłam powstrzymać się przed tatrzańskimi skojarzeniami). Od Col de Bastanet – godzina spokojnym tempem.

Widoki, zwłaszcza na zachód ani trochę mnie nie rozczarowały. Jak okiem sięgnąć nie było żadnych śladów bytności człowieka. Przyprószone śniegiem szczyty aż po horyzont – malutki wycinek Pirenejów = nieograniczone możliwości wędrówek.

Jeśli chcę mogę wejść na każdy szczyt, wejść w każdą dolinę, biwakować, gdzie mi się żywnie podoba. Póki co, byłam jednak onieśmielona nieznanymi pustymi górami i choć cieszyłam się wycieczką, w głębi duszy byłam lekko zestresowana. Bo choć na mapie wszystko wygląda na dziecinnie proste a droga na oczywistą, w terenie nie jest już tak różowo. Zwłaszcza, kiedy jest się jedyną osobą w promieniu kilku kilometrów.

Dotarło też do mnie, że choć z jednej strony ścieżka na Horquette de Caderolles wygladała na ceprostrada, to nie miałam pojęcia, jak wygląda zejście (!). Dzięki Bogu, było stromo, było sypko, ale znów bez trudności. Zeszłam bardzo, bardzo ostrożnie i powoli, na szczęście ścieżka szybko złagodniała i dla odmiany weszłam w piarg z ogromnymi głazami. Po kilkunastu minutach znalazłam się na zielonej pustej hali. Pomyślałam, że teraz będzie już z górki – czekało mnie tylko zejście do schroniska l’Oule. Tak naprawdę najgorsze było dopiero przede mną.

Tradycyjnie – zaczęło się szukanie szlaku, nie wiedzieć czemu wydeptanie było mnóstwo ścieżek, niektóre z nich schodziły w żleby. Ja za bardzo odbiłam w lewo i zamiast iść kolejną „autostradą” ( albo chociaż górskim odpowiednikiem asfaltówki) – przedzierałam się przez skały i zarośla na krawędzi progu doliny jakkolwiek dziwnie to brzmi).

Wiedziałam, że muszę zejść do cabany, ale nie wiedziałam jak. Teraz już wiem, że trzeba gdzieś w połowie jeziora skręcić w lewo i iść wzdłuż potoku. Dopóki nie zobaczycie potoku, nie pakujcie się w żadne żleby bo nie tędy droga ;-) Zmylił mnie też kamienny domek, który wzięłam za zaznaczoną domkiem na mapie cabanę. Później okazało się, że ten domek to na mapie kropeczka, a właściwa cabana to metalowy barak stojący w niższym piętrze doliny. Sama nie wiem, jak się w końcu zorientowałam, gdzie jestem ;-)


Nie chodzę po poza-szlakach, dlatego nie mam doświadczenia w szukaniu ścieżek, jednak z każdą minutą szło mi coraz lepiej. Jak już pisałam wcześniej – perfekcyjnie wyznaczone szlaki w Polsce sprawiają, że człowiek w ogóle nie zwraca uwagi na topografię. Idzie jak to cielę, tam gdzie zaprowadzi go ceprostrada ( i tłum). W Pirenejach jest inaczej. Oprócz wysiłku fizycznego, trzeba też trochę pokombinować, rozejrzeć się wokół siebie, wybrać właściwą ścieżkę. Umęczyłam się tam psychicznie, a z drugiej strony – to był niezły reset. Przez kilka godzin ważne było tylko jedno – odnaleźć drogę do domu ( patrz: schronu). A ja mogłam liczyć tylko na siebie, wokół nie było żywej duszy, nie było opcji, że powiem – pierd…nie idę ;-) Nie chciałabym dorabiać ideologii do zwykłej wycieczki w góry, ale tego dnia zapomniałam o wszystkich problemach, rozterkach, pracy i projektach z dupy. Cały zewnętrzny świat przestał istnieć, liczyło sie tylko tu i teraz. Po taki reset jeżdżę w góry!

Po odnalezieniu blaszanej cabany więcej wątpliwości nie było – ścieżka biegła wzdłuż wąwozu lasem, aż do Lac l’Oule. Kiedy skończyły się trudności orientacyjne, a zaczęło mozolne schodzenie w dół, pojawił się niepokój. Nagle uświadomiłam sobie, że jestem zupełnie SAMA, gdzieś w górach, kilka tysięcy kilometrów od domu i gdyby coś mi się stało to nawet nikt nie wie, gdzie mnie szukać. Pocieszające było, że w całych Pirenejach żyje ok. 10 niedźwiedzi, więc przynajmniej tym się nie martwiłam.

Szybko wzięłam się w garść i niepokój zamienił się w coraz większe znużenie. Zaczęłam odczuwać zmęczenie całym dniem, ciężkim plecakiem i upałem. Dreptałam teraz na autopilocie, czekając na widok jeziora jak na zbawienie.

Nad Lac l’Oule dotarłam ok 16, po 4 godzinach od zejścia z ostatniej przełęczy ( czyli rzekomo lajtowy etap zajął mi tyle samo co podchodzenie i zdobywanie wysokości). Schronisko, cień, zimne piwo były już blisko! Wreszcie pojawili się inni ludzie, ale wszyscy mnie wyprzedzali, teraz klasycznie wlokłam się noga za nogą.

Do schronu dotarłam ok 16.30 czyli dokładnie po 9 godzinach od opuszczenie Col de Portret. Mimo, że Endomondo pokazało na liczniku tylko 20 km, byłam wykończona. Nie wiem, co by było, gdybym rano na przełecz wydrapała sie o własnych siłach. Chyba musiałaby zabiwakować w blaszanym schronie ;-) Znów uśmiechnęło się do mnie szczęście – bukowałam dorm, bo taniej – dostałam pokój dwuosobowy, gdzie byłam całkiem sama(!). Nie było ciepłej wody, więc pozostało tylko jedno – kupić piwo. Krakowskim centusiem nie jestem , ale cena 7 € nieco zwaliła mnie z nóg, stwierdziłam jednak, że po takiej wyrypie – należy mi się!
Byłam tak umordowana, że na drugi dzień miałam ochotę chilloutować na tarasie z piwem, ewentualnie plażować nad jeziorem. Jednak jako że w Pireneje nie jeździ się codziennie, nie było wyjścia – trzeba było wymyślić jakiś szlak. Ale o tym innym razem….
Zbudowany z granitów rezerwat przyrody Neouvielle przypomina krajobrazowo Tatry. Ale na tym podobieństwa się kończą. Przez ostatnie cztery godziny wędrówki spotkałam 2 osoby, a właściwie – zamajaczyły gdzieś na horyzoncie i szybko zniknęły. A podobno ten rejon jest dość popularny (!). Wystarczy jednak zejść z długodystansowego GRu, żeby znaleźć się w niemal całkowicie bezludnej okolicy. Tego dnia przeszłam 20 km i umordowałam się okrutnie, a mimo to udało mi się zobaczyć tylko malutki wycinek tych gór. Półtora miesiąca temu, będąc na miejscu, myślałam, że już tam nie wrócę. Dziś oglądając zdjęcia, analizując mapę i potencjalne trasy, nie jestem już tego taka pewna :-)

Mapa : opentopo map, link do trasy na Endomondo TU
GRATULACJE DLA DZIELNEJ DZIEWCZYNY KASI :-)
Imponujesz mi walecznością trekingowca, więc myślę Kasiu że czas Ci w następnym podróżniczym etapie ” szukania Słońca” jechać na trekking w chilijskie Andy patagońskie !!!. Do pirenejskich krajobarzów dolożysz jeszcze trylko lodowce i będzie git dla relaksu :-) Pozdrawiam serdecznie :)
PolubieniePolubione przez 1 osoba
jak wygram w totka to pojadę w Andy ;-)
PolubieniePolubienie
Zapomniałem Ci Kasiu dodać, że 4 września idę na szlak CAMINO PRIMITIVO do znanej z łask Św. Jakuba Starszego miejscowości Santiago de Compostela.
Startuję z miasteczka Oviedo. Dystans do Santiago to jedynie 340 km pieszkom , a potem jeszcze 90 km wędrówki nad brzeg Oceanu Atlantyckiego. !!! :-) Twój KASIU hart ducha i niezłomność górskiego wędrowca będa dla mnie znakomitym benchmarkiem, bym dał radę.. :-))))) Pozdro.
PolubieniePolubienie
zazdroszczę ;-) Na pewno dasz radę a Camino będzie ciekawym doświadczeniem.
PolubieniePolubienie
Podziwiam..! Ja z pewnością bym wymiękła, a znając mój niesamowity talent do orientacji w przestrzeni, na pewno wybrałabym najgorszy z możliwych wariantów na trasę do przejścia ;) zdjęcia są po prostu niesamowite. Odważniacha z Ciebie! Już nie mogę się doczekać kolejnych postów. Pozdrawiam!
PolubieniePolubienie
Dzięki, Beata! W sumie, to ja myślę, że chyba muszę tą orientację podszkolić :)
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Patrząc na Twoje zdjęcia już przebieram nogami i nie mogę się doczekać przyszłych wakacji! Tak samo z resztą jak kolejnej relacji :)
PolubieniePolubienie
Sama się nie mogę na nie napatrzeć ;-) Będzie jeszcze jedna relacja i wpis praktyczny
PolubieniePolubienie
Ślicznie tam jest. Ta pustka podoba mi się tak samo jak widoki. Z przyjemnością przespałabym się w takiej kamiennej cabanie na jakimś zadupiu :)
PolubieniePolubienie
Basiu, dla Was to w ogóle byłby tam raj – mnóstwo graniówek do zrobienia ;-)
PolubieniePolubienie
Świetna relacja i zdjęcia. :) Z przyjemnością przeczytałam. :)
PolubieniePolubienie
dziękuję!
PolubieniePolubienie
Ja tu dziś do śniadania katowałam rodzinę wszystkimi filmikami z youtube’a o Dolomitach i tak mocno je wpisałam w plany na wiosnę i wpadłam… na Twój tekst. Moja głowa została całkowicie pozamiatana :). Widoki zapierają dech! Nie wiem tylko czy byśmy podołali z pięciolatką…
PolubieniePolubienie
Cieszę się! W Dolomitach nie byłam, ale wydaje mi się jednak, że Pireneje bardziej dzikie.
PolubieniePolubienie
Niesamowite wyzwanie!!!! Dałaś radę. Pozazdrościć.
PolubieniePolubienie
Umęczyłam się tam troszkę :-)
PolubieniePolubienie