Valle de Gaube to kolejna pirenejska propozycja dla leniwych. Można (i warto) podjechać wyciągiem krzesełkowym, poopalać się nad jeziorem, wypić piwo albo ruszyć szlakiem GR10 w stronę przepięknej ściany Vignemale i schroniska Oluettes de Gaube. Można też spędzić noc w ascetycznej chatce prowadząc rozmowy o życiu z przypadkowo spotkanymi ludźmi. Moje plany tradycyjnie zostały pokrzyżowane przez burze, ale przecież co mi stoi na przeszkodzie, żeby tam wrócić?
-
czas się spakować
Noc minęła zaskakująco spokojnie ( patrz : namiotu nie zmiotło z powierzchni ziemi). Po byle jakim francuskim śniadaniu, kiedy zajęłam się pakowaniem i suszeniem namiotu, usłyszałam nadlatujący z Doliny Marcadau helikopter. W Polsce śmigło = wypadek; zmartwiłam się więc losem nieznanych ludzi. Kiedy jednak wyszłam na polanę moim oczom ukazał się niecodzienny widok : do helikoptera wsiadali po kolei całkiem zdrowi turyści z plecakami.

Grande Fache – powiedział stojący obok pan. Oczy wyszły mi z orbit, bo nie przyszłoby mi do głowy, żeby lecieć na przełęcz i stamtąd wchodzić na dość łatwy trzytysięcznik. A nawet gdyby taki szalony pomysł pojawił się w mojej głowie, nie byłoby mnie na to stać. Dlatego też pokręciłam głową, kiedy stojący obok pan chciał mi wręczyć, jak sądziłam, wizytówkę powietrznej taksówki. Tymczasem….okazało się, że daje mi bilet na wyciąg krzesełkowy, którego już nie wykorzysta. Długo się nie zastanawiałam, wzięłam bilet i udałam się na poszukiwanie wyciągu, który miał mnie zabrać prawie nad Lac de Gaube.

Przez ostatni rok nad Lac de Gaube bywałam niemal codziennie – obserwowałam jak wiosną topnieje śnieg, mgły nad Vignemale, cudownie błękitną wodę, ludzi opalających się na brzegu. Kamerka internetowa była moim oknem na Pireneje. Dlatego tego dnia czułam się trochę jakbym kolejny raz wracała w dobrze znane miejsce.

Można się pokusić o stwierdzenie, że Lac de Gaube jest takim lokalnym/ pirenejskim Morskim Okiem. Zamiast asfaltu jest wyciąg, zamiast schroniska knajpa, zamiast Mięguszy w głębi doliny można zobaczyć ścianę Vignemale. Tylko ludzi jakby mniej. Wiele osób wędrówkę kończyło nad jeziorem, chilloutując pod parasolami albo opalajac się nad wodą; nieliczni tylko szli dalej – szlakiem GR10 w głąb doliny, w kierunku schroniska Oluettes del Gaube.

Oczywiście tego dnia już około 17 zapowiadali burze. Jestem strachliwa i nie wyobrażam sobie burzy w namiocie na ponad 2 tys., dlatego pomyślałam, że może zdążę przejść się do schroniska i wrócić na parking przed załamaniem pogody. Z internetów wiedziałam, że na pierwszym progu doliny stoi mała cabana – jeśli nie zdążę na dół, to będzie moje alternatywne schronienie przed burzą. Po sprawdzeniu czy chata jest otwarta i czy są tam jakie takie warunki noclegowe (wynik inspekcji był pozytywny), podreptałam do góry.

Ścieżka biegła łagodnie doliną, a po kilkunastu minutach pokonywała zygzakami stromy próg doliny, z którego spadał wodospad. Na początku wydawało mi się, że idę dosyć dobrym tempem, ale malało ono z minuty na minutę. Być może trenowanie w Beskidach z ciężkim plecakiem nie było takim głupim pomysłem; niestety teraz było już na to trochę za późno :-P Nie ma się co okłamywać – szłam tak powoli, że wymijali mnie dziarscy emeryci.

W sumie nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie kłębiące się nad najwyższymi szczytami chmury. Chmury, które nieubłaganie formowały się w takie, z których niedługo mogą zacząć walić pioruny.

Kiedy doszłam do miejsca, gdzie odsłoniła się groźna i piękna zarazem ściana Vignemale wiedziałam, że czas podjąć jakąś decyzję. Wlec się kolejne kilkadziesiąt minut do schroniska, nocować w namiocie niedaleko niego i umierać ze strachu, dojść do schroniska i bez odpoczynku wracać z duszą na ramieniu przy akompaniamencie burzy czy zawrócić już teraz, na spokojnie zejść do chaty, a tam rozwalić się na karimacie i chilloutować czekając na burzę.

Na wakacjach nie lubię się stresować, ani śpieszyć, więc długo się nie wahałam. Wracam. W decyzji zdecydowanie pomogły mi pierwsze nieśmiałe pomruki burzy, które usłyszałam w chmurach nad granią. Odwróciłam się na pięcie, zadowolona, że to koniec moich rozterek i zaczęłam schodzić w stronę słonecznej pogody i „mojej” chatki.

To był moment. Poczułam, że klasycznie, bezwładnie lecę na pysk, a kolana zatrzymują się na wielkich głazach wyznaczających wąską ścieżkę. Połamane nogi, helikopter, Alpenverein, koniec wakacji – w kilka sekund to wszystko przemknęło mi przez głowę. Choć wybiłam sobie palec to dzięki temu kijki zamortyzowały upadek – wstałam, otrzepałam się, a zamiast połamanych piszczeli miałam tylko zadrapania na kolanach.
Okazało się, że stanęłam na ruchomym kamieniu, plecak mnie przeważył i pociągnął do przodu. Wywaliłam się na prostej drodze. A co jakby tam była przepaść albo urwisko? (wiem, gdybanie jak z „Misia”). Pewnie teraz nie pisałabym tych słów. Powiało grozą. Od tego momentu przez kolejne dni starałam się iść ostrożniej nawet na łatwych fragmentach szlaku, bo jak się okazuje wędrowanie z 15 kg plecakiem to nieco inna bajka niż chodzenie na lekko. Taka lekcja na początek wakacji.

Do cabany dotarłam zdumiewająco szybko, choć przecież nie goniła mnie burza. Zajęłam chatę, zalałam liofa i oczywiście ogarnął mnie lęk, że będę musiała sama w tej chacie w środku gór nocować. Nie zdążyłam jeszcze na dobre popuścić wodze fantazji (karmionej od lat strasznymi filmami), kiedy na horyzoncie pojawiła się para zmierzająca prosto do „mojej” chatki. Kiedy okazało się, że rozbijają obok namiot a w cabanie będą tylko chcieli posiedzieć i zapalić w kominku, odetchnęłam z ulgą. Nie będę sama, ale nie muszę też spać z obcymi ludźmi w jednej izbie.

Dzięki Bogu przybysze jako tako mówili po angielsku, więc popołudnie upłynęło na niezobowiązujących small talkach. Ale nie tylko – okazało się, że chłopak pracuje w szpitalu dla umysłowo chorych („I don’t earn a lot of money, but it makes me a better person”). Kiedy powiedziałam im czym się zajmuję, popatrzyli na mnie jakbym spadła z księżyca. To tradycyjnie sprowokowało mnie do niewesołych przemyśleń na temat życiowych wyborów.
Punktualnie o 17, jak w zegarku, rozpoczęła się burza. Wiało, lało, grzmiało. Ale się cieszyłam, że siedzę teraz w ciepłej chacie, a nie umieram ze strachu w namiocie pod Vignemale! Tymczasem moi towarzysze zaczęli gotować….zupę albo gulasz warzywny, mieli ze sobą garnki, warzywa, przyprawy. Teraz ja patrzyłam na nich jak na kosmitów – nie wiem, co by powiedzieli, jakby wiedzieli, że czasami w domu z lenistwa jem zupkę chińską albo inne danie instant 😉 Z kolei oni patrzyli na mnie jak na aliena, kiedy raz po raz wybiegałam z chatki, żeby robić zdjęcia.

W związku z barierą językową (czułam, że konwersacja po angielsku nie przychodzi im z taką łatwością jak mi) tematy do rozmów się skończyły, a ja zaczęłam się zastanawiać, kiedy moi „goście” wreszcie sobie pójdą. Wiem, jestem wredna. W końcu ogień w kominku dogasł, a ja zostałam sama. Moja pierwsza noc w cabanie. Na zewnątrz szalała nawałnica, wiatr wył i uderzał w ściany małej chatki, klimat jak z filmu grozy, a mimo to wcale się nie bałam. Wystarczyła świadomość, że obok w namiocie śpią inni ludzie.

Obudziłam się i wyjrzałam przez okno – Vignemale nieśmiało wyglądało zza chmur. Niniejszym zostałam fanką nocowania w cabanach – spartańskich hotelach za free z widokiem na najpiękniejsze pirenejskie szczyty. Jedynym minusem takiej cabany jest to, że nocą mogą przyjść niezapowiedziani współlokatorzy (ale o tym w kolejnych odcinkach).


Niestety, jedno spojrzenie na niebo wystarczyło, żeby stwierdzić, że nie zapowiada się piękny dzień. Nie było na co czekać – po śniadaniu ruszyłam w dół.



Zatłoczone dzień wcześniej brzegi Lac de Gaube były dziś puste i ciche. Zrobiłam kilka zdjęć, nacieszyłam się samotnością w turystycznym miejscu i zaczęłam schodzić do Pont d’Espagne GR-em. Szlak był nużący, upierdliwy i śliski, cieszyłam się, że wczoraj podjechałam wyciągiem (i polecam to każdemu). Doszłam na parking na czas, żeby złapać jadący o 11 autobus do Cauterets.

Tradycyjnie już nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Najpierw wpadłam do Carrefoura, żeby po tak długim pobycie w dziczy 😉 uzupełnić braki w kaloriach, a później udałam się na poszukiwaniu noclegu. Hotele w kurorcie zaczynają się od 50€ za noc, ale jakimś cudem znalazłam schronisko YMCA; gdzie dostałam samodzielny pokój za 13 €. Świetny deal; miejsce bardzo polecam. Miałam odpoczywać, ale zamiast tego, ledwo się zameldowałam, zaczęłam rozkminiać, gdzie by tu pójść na wycieczkę.

Ostatecznie udało mi się zrobić mały spacer zboczami wznoszącymi się ponad miasteczkiem i z tej perspektywy stwierdziłam, że Cauterets to naprawdę pięknie położony górski kurort.
Jeżeli ktoś nie ma ochoty targać ze sobą na plecach całego dobytku i nocować w górach to także doskonała baza wypadowa do wycieczek. Można eksplorować nie tylko cztery górskie doliny i ich otoczenie, ale także górujące nad Cauterets szczyty. Szlaków jest mnóstwo. Myślę, że spokojnie można tam siedzieć tydzień i nie nudzić się. Oczywiście pod warunkiem, że jest dobra pogoda.
Mój spacer został przerwany przez burzę, która trwała z przerwami do następnego poranka. Prognozy na następny dzień były mało optymistyczne, dlatego z bólem serca postanowiłam się stamtąd ewakuować do Lourdes – skąd bezpośrednio dostanę się do Gavarnie, mojego kolejnego celu.
C.D.N.
Jeżeli spodobał Ci się artykuł, myślisz o wypadzie w Pireneje i chcesz poznać innych pirenejskich freak’ów – wpadaj na naszą fejsbukową grupę PIRENEJE!
Bardzo interesująca relacja i piękne fotografie 🙂 Pozdrawiamy!
PolubieniePolubienie
Dziękuję ;-) Mam jeszcze wiele relacji w zanadrzu, ale najpierw nie miałam czasu/ siły, teraz mam czas to upały nie powalają myśleć ;-) Ale może kiedyś się uda
PolubieniePolubienie