Szlak GR10 zaczyna się na zachodzie, w Kraju Basków – tam gdzie zielone wzgórza łagodnie schodzą do Oceanu Atlantyckiego. To najłatwiejsza część szlaku, a mimo to nieźle dostałam w kość. Deszcz, upał, zbyt ciężki plecak, brak wiary we własne siły. A mimo to było pięknie, a zielone baskijskie krajobrazy mnie zachwyciły. Pomieszanie Beskidów z Bieszczadami. Zapraszam na relację z pierwszych pięciu dni na szlaku.
Prolog
24 maja, po nieprzespanej nocy ląduję w Bordeaux i tłukę się pociągiem TGV przez pół Francji do Hendaye. Nocuję w oddzielonym od miasteczka rzeką hiszpańskim Irun, bo ceny noclegów po francuskiej stronie są zaporowe. Mimo tego, że padam na pysk robię sobie spacer na plażę i do słynnej tablicy wyznaczającej początek szlaku GR10. Wieje, leje, zimno jak w psiarni. Uśmiech na twarzy to tylko pozory – de facto jestem przerażona tym, jakie wczasy sobie zaplanowałam, wagą plecaka, prognozami pogody. Moim największym marzeniem jest się wyspać, dlatego postanawiam, że kolejny dzień spędzę na zwiedzaniu San Sebastian i okolicy.

Następnego dnia bez pośpiechu wsiadam w metro i za pół godziny jestem w San Sebastian, a właściwie Donostii (nazwa baskijska jest tu powszechnie używana). Włóczę się bez celu po mieście, aż w końcu postanawiam w ramach aklimatyzacji wejść na małą wzgórze górujące nad zatoką – doskonały punkt widokowy. Zadyszka i ogólny brak mocy na tym krótkim podejściu nie rokują dobrze na przyszłość. Wydaje się, że Donostia to całkiem sympatyczne i fajne miejsce do życia miasto (pod warunkiem, że nie leje).

Kiedy pogoda psuje się na dobre wracam do Irun, ale zamiast sobie odpocząć postanawiam odwiedzić jeszcze położone po drugiej stronie zatoki zabytkowe miasteczko Hondarribia. Zachwycają mnie kolorowe kamieniczki i śmieszą baskijskie nazwy (mam wrażenie, że to niepodobny do niczego język kosmitów). Z niepokojem patrzę na wiszące nad górami ciemne chmury.
Dzień 1. Irun – Olhette
Zamiast jak Pan Bóg przykazał wystartować znad oceanu podjeżdżam miejskim autobusem jak najdalej się da i szosą dochodzę do Biriatou i szlaku GR10. W autobusie ukradkiem ocieram łzy wzruszenia – czuję, że spełniam kolejne marzenie i zaczyna się moja przygoda. Kilka godzin później po wzruszeniu nie ma śladu, za to jest walka o przetrwanie.
Od wyjścia z Biriatou pada non stop, dodatkowo na grzbiecie mocno wieje, widoczność na kilka metrów. Przypadkiem zdobywam jakiś szczyt na granicy z Hiszpanią, pewnie dość popularny i widokowy, bo ścieżka jest dobrze wydeptana. Jaki – nie mam pojęcia, bo dopiero, kiedy widzę przepaść i tabliczkę na szczycie, orientuję się, że jestem dobre kilkaset metrów od GR10. Lodowate krople deszczu niesione przez porywisty wiatr uderzają mnie w twarz, zero widoczności, wokół ani żywej duszy. W takiej sytuacji najlepszym wyjściem jest powrót po własnych śladach. Dzięki Bogu GPS działa bez zarzutu, gdyby nie to – mogłoby być ciężko z odnalezieniem drogi w tej mgle.
Zbaczam ze szlaku przez własne roztargnienie, ale nie mogę powiedzieć, że dało mi to do myślenia – podczas następnych dwóch tygodni, zatopiona w myślach, wiele razy będę gubić czerwoną nitkę, trzaskając całkiem bez sensu dodatkowe kilometry i metry przewyższenia.
Przemoczona do suchej nitki docieram na Col d’Ibardin gdzie ulokowane są liczne knajpy i sklepy, do których walą tłumy Francuzów, żeby zrobić zakupy po hiszpańskiej (tańszej) stronie. Siadam w barze, naiwnie licząc na to, że uda mi się wysuszyć. Pasowałoby się rozgrzać jakimś ciepłym napojem, ale kiedy sangria jest tańsza od herbaty wybór może być tylko jeden 😉

W drugiej części dnia nie leje tylko przez kilkadziesiąt minut, a ja nie mam już żadnych wyrzutów sumienia, że idę na skróty. W Olhette znajduję bardzo przyjazne gite d’etape Trapero Baïta, gdzie właściciel od razu zabiera wszystkie moje mokre ciuchy do suszarni, a plecak i buty stawia przy ciepłym kominku. Cieszę się, że mam dach nad głową i zupełnie mi nie przeszkadza, że będę spać w pokoju z dwoma obcymi facetami. Po całym dniu w ulewnym deszczu bardzo szybko można spuścić z tonu.
- Dystans: 18,3 km
- Czas: 6 h 56 m (w tym 1 h 46 m przerw)
- Suma podejść: 999 m
- Suma zejść: 917 m
- Spalone kalorie: 1647
- Nocleg: Trapéro Baïta d’Olhette (17€ za łóżko w pokoju wieloosobowym)
Dzień 2. Olhette – Ainhoa
To podobno najłatwiejszy etap GR10; jakoś mnie to nie pociesza, bo po pierwszym dniu bolą mnie wszystkie mięśnie i najchętniej zostałabym w łóżku. Dodatkowo nie jest mi do śmiechu, bo od rana leje. Andrea, poznany poprzedniego wieczoru Włoch, kombinuje nawet, żeby podjechać kawałek autobusem. Kiedy jednak ok. 10 przestaje padać, ruszamy na szlak (każde z osobna, bo od razu zapowiadam się, że wlokę się w tempie żółwia).

Podczas męczącego podejścia na przełęcz pojawiają się pierwsze nieśmiałe widoki – myślę, że musi tu być bardzo pięknie i sielankowo, kiedy nie pada. Szybko jednak zielone wzgórza zamieniają się w Mordor, bo wchodzę w mgłę. Morale siada i droga bardzo mi się dłuży. Na przełęczy spotykam dwóch Niemców, szybko jednak ginę im z oczu (później mówią, że byli pod wrażeniem, jak szybko pognałam w dół).
Prawda jest taka, że chcę jak najszybciej znaleźć się w miasteczku Sare, gdzie jest SPAR. Mozolne strome zejście błotnistą ścieżką umilają mi marzenia o tym, co kupię sobie w owym SPARZe na lunch. Niestety, przebywam we Francji zbyt krótko, żeby pamiętać, że w porze sjesty również supermarkety są pozamykane. Wielkie jest moje rozczarowanie, kiedy okazuje się, że na otwarcie sklepu musiałabym czekać 3 godziny.

Choć staram się nie szastać kasą, nie mam wyjścia – znów jem w knajpie. Po uzupełnieniu kalorii wyruszam na szlak, a kilkanaście minut później doganiają mnie Niemcy (Martin i Wolfgang). Prawie dokładnie w tym samym czasie zaczyna padać i będzie tak lało już do końca dnia.
Początkowo idziemy przez sielankowe zielone łąki, później przez nieco mniej sielankowy, wilgotny las. Dokonujemy akrobacji, żeby przeskoczyć ogromne kałuże i bezskutecznie walczymy z błotem. Zaczynam myśleć, że po tym wyjeździe buty będą do wyrzucenia. Bardzo się cieszę, że podczas tego nudnego, a zarazem upierdliwego odcinka idę z chłopakami – fajnie się gada i czas leci dużo szybciej. Gdybym była sama, pewnie popadłabym szybko w melancholię.
Po trzech godzinach od opuszczenia Sare dochodzimy do Ainhoa, przepięknej, zabytkowej wioski (zdjęć niestety brak z powodu deszczu), gdzie od razu spotykam Włocha. Koledzy z Niemiec idą do hotelu, a my, mimo, że oboje dźwigamy w plecakach namioty, szukamy tańszego noclegu. Spędzamy wieczór w lodowatym gite d’etape (siedzę w puchówce), pijąc herbatę i usiłując wysuszyć ciuchy. Przy takiej wilgotności nic nie schnie, dlatego chcąc nie chcąc w nocy biorę koszulkę i skarpety do śpiwora, żeby je wysuszyć ciepłem swojego ciała. Ten jeden prosty stary sposób działa 😉
- Dystans: 21,35 km
- Czas: 7 h 55 m (w tym 1,40 przerw)
- Suma podejść: 952 m
- Suma zejść: 896 m
- Spalone kalorie: 1583
- Nocleg: gîte d’étape Harazpy (17-18€ za łóżko, brak wyżywienia, ogólnodostępna kuchnia, nie gadają nic a nic po angielsku)
Dzień 3. Ainhoa – Bidarray
Następnego dnia Andrea, mimo moich protestów (wydaje mi się, że idę dużo wolniej od niego), upiera się, żeby iść razem. Albo chociaż spróbować. Rano widać wyraźny improvement – leje z przerwami, a nie non stop; ostatecznie wyruszamy z dużym poślizgiem.

Jest wilgotno, mgliście. Normalnie w taką pogodę nie ruszyłabym się z domu – teraz jestem szczęśliwa, kiedy tylko nie leje mi na głowę. Przez pierwszą połowę dnia mamy szczęście i nie tylko nie pada, ale i widoczność pozwala na robienie zdjęć i cieszenie się widokami. Choć przed wyjazdem nie miałam wielkich oczekiwań, tego dnia zachwycają mnie zielone wzgórza w Kraju Basków.

Zanim dotrzemy do Ferme Esteben na lunch czeka nas oczywiście codzienna porcja mglistego i wietrznego Mordoru. Znów cieszę się, że mam towarzystwo. Gdybym szła sama, pewnie w mojej głowie pojawiłyby się wątpliwości i klasyczne pytanie: co na tutaj robię? Pewnie wlokłabym się noga za nogą w mglistej beznadziei, zamiast dość szybko posuwać się naprzód, dotrzymując kroku wysportowanemu Włochowi.

Udaje nam się przeczekać główną ulewę dnia w pięknie położonej restauracji, a potem ruszamy dalej. Końcowe zejście do Bidarray w przewodniku jest opisane jako najtrudniejsze na GR10, dlatego ja od początku wiem, że pójdę wariantem (znalezionym na mapie, a także wskazanym przez panią z farmy). Alternatywne zejście nie skąpi widoków, jest dość łagodne i przyjemne, ale zaczynam być dziwnie zmęczona psychicznie. Całodzienne gadanie z kimś potrafi zmęczyć tak samo jak zrobione kilometry.

To jest moment, kiedy potrzebuję przestrzeni osobistej i tego, żeby nikt się do mnie nie odzywał. Zamiast tego lądujemy z Andreą w malutkim pokoiku w gite w Bidarray, a ja zaczynam być odrobinę niemiła (grumpy – jakby powiedzieli Anglosasi). Dopada mnie też ogromne zmęczenie, jestem do tego stopnia zakręcona, że zalewam liofa zimną wodą (!). Wiem, że następnego dnia muszę iść sama i lepiej, żeby nikt się do mnie nie odzywał :-P
- Dystans: 23,90 km
- Czas: 9 h ( w tym 2 h 20 m przerw)
- Suma podejść: 1084 m
- Suma zejść: 1056 m
- Spalone kalorie: 1635
- Nocleg: gîte d’étape Aire Zabal (18 € za łóżko; ogólnodostępna kuchnia i jadalnia, gorące kaloryfery do suszenia ciuchów)
Dzień 4. Bidarray – Saint-Étienne-de-Baïgorry (wycof + asfaltowy wariant)
Dzień zapowiada się cudowny – jestem tego pewna od samego rana, kiedy obserwuję przy śniadaniu spektakl chmur przewalających się nad granią Crete d’Iparla (gdzie się tego dnia wybieram). Idealna pogoda do zdjęć – ciekawe, dynamiczne chmury i niezbyt jaskrawe słońce.

Wychodzę na szlak z tradycyjnym poślizgiem, za to pełna energii, która jednak z każdą minutą uchodzi ze mnie jak powietrze z przebitego balonika. Kiedy dochodzę na pierwszą przełęcz i widzę rozpoczynającą się grań jestem już godzinę do tyłu względem czasu na szlakowskazie, a prawdziwe trudności i męczące podejścia jeszcze się nawet nie zaczęły. Nie mam siły na wspinanie się po skałach, a trawersująca zbocza cieniutka ścieżka nie wydaje mi się zbyt bezpieczna, zwłaszcza kiedy jest ślisko.

W dodatku akurat wtedy zaczyna padać. Kiedy podejmuję decyzję o wycofie nagle się uspokajam, przestaję gnać z zegarkiem w ręku, siadam na kamieniu, jem śmierdzący francuski ser na lunch i po prostu cieszę się z przebywania w górach. Schodzę nieco poza szlakiem do Bidarray, siadam na piwie i zastanawiam się, co ze sobą zrobić.

Nie wydaje mi się, że następnego dnia będę mniej zmęczona i bez problemu pokonam grań, ale nie chcę tracić dnia i zostawać w Bidarray – decyduję, że pójdę doliną (patrz=asfaltem). Na mapie wygląda, że to dosyć blisko (ech, te mapy 1:50 000), rzeczywistość okazuje się nieco inna. Wędrówka asfaltem w upale, prawie bez cienia to koszmar. Nie pomaga spotkany po drodze koleś, który, kiedy dowiaduje się, dokąd idę, mówi, że jest baaardzo daleko i lepiej, żebym poszukała sobie po drodze noclegu (jak się okazało – przesadzał). Jednocześnie raz po raz z nabożeństwem spoglądam na wznoszącą się po mojej prawej stronie grań i cieszę się, że jednak mnie tam nie ma. (Po powrocie do domu i analizie internetów jednak żałuję, że nie dotarłam).

Wieczorem jak wrak człowieka docieram na kemping, mam szczęście, bo udaje mi się zrobić zakupy przez zamknięciem sklepu (otwarte do 19.30). Rozbijam namiot. Po trzech nocach dzielenia pokoju z obcymi ludźmi, malutki namiocik wydaje się pałacem – bo wreszcie śpię sama! (stąd wniosek, że dla takich alienów jak ja namiot jest koniecznością na długim szlaku).
- Dystans: 19 km ( w sumie)
- Czas: w sumie 8 h 25 m
- Suma podejść: 840 m
- Suma zejść: 840 m
- Spalone kalorie: 1400
- Nocleg: Camping Municipal 4 € za namiot/1 osobę
Dzień 5. Saint-Étienne-de-Baïgorry – Saint-Jean-Pied-de-Port
Według przewodnika – lekki łatwy i przyjemny etap. Tego dnia ostatecznie przestałam ufać przewodnikowi :-P Nie pamiętam już jak wyklinałam na deszcz i wiatr – teraz umieram z upału. Tak to jest, kiedy wychodzi się na szlak o 11. Mimo to idzie się dość przyjemnie, do momentu, kiedy ścieżka zaczyna trawersować strome zbocza Ohilrandoi.

Nie wiem, czy pamiętacie, że mam lęk wysokości. Tutaj atakuje pierwszy raz. Choć teoretycznie nie ma przepaści i nie ma gdzie spaść, to wystarczy się potknąć albo pośliznąć – koziołkujesz z ciężkim plecakiem 200 m w dół, na dno doliny. Pamiętacie, jak przewróciłam się na prostej ścieżce, bo plecak mnie przeważył? (LINK). No, właśnie…. Idę więc w wielkim stresie krok za krokiem, tempo drastycznie spada, a ja modlę się, żeby jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznym terenie. Oczywiście, przewodnik nic o tym trawersie nie wspomina, choć może przyprawić o palpitacje serca tych, co cierpią na lęk wysokości. Co ciekawe, później okazuje się, że na mojej mapie GR10 trawersuje górę z drugiej strony, łagodniejszym zboczem (i jak pokazuje mapa to szutrowa droga a nie ścieżka). Mapa jednak leżała cały dzień w plecaku ;-)

Z ogromnym poślizgiem, po trzech godzinach (wg przewodnika 1 h 55 min, ale trzeba przyznać, że dwa razy się zgubiłam i musiałam zawracać) docieram wreszcie na przełęcz Col d’Ahraza, wykończona psychicznie….a tu szlakowskaz pokazuje jeszcze 5 h do Saint-Jean-Pied-de-Port.
„Odrobinę” mnie to podłamuje – jest 14 a ja już zupełnie na mam siły. Mogłabym w tej chwili rozbić namiot i odpoczywać. Biorę się jednak w garść i zbaczam nieco z GR (wydaje mi się, że szosą będzie szybciej; nie wiem czy było szybciej, na pewno bardziej gorąco od asfaltu). Po kolejnej godzinie marszu w upale docieram na wysoką przełęcz – Col d’Urganzia.

Zmęczenie i wątpliwości znikają. Po raz pierwszy widzę ośnieżone szczyty Wysokich Pirenejów, a kiedy spoglądam w drugą stronę, na zachód – rejony, z których od kilku dni idę.

Miejsce jest tak cudowne, że mam ochotę rozbić tu namiot, niestety, nie ma wody. Do źródełka trzeba się cofnąć 600 m, co najgorsze – podejść do góry. Nie podoba mi się to, dlatego po długich rozterkach decyduję, że przejdę na drugą stronę grzbietu (w przewodnika i apki powinny tam być dwa źródła wody). Okazuje się, że jest dalej niż myślałam, a zaznaczone na mapie źródła są zamknięte na kłódkę (dosłownie)! Zamiast tego, można się poratować paskudną wodą z pojników dla krów (!). W tym momencie żałuję, że nie zrobiłam zdjęcia i nie wysłałam do autora przewodnika – jeśli wg niego to jest waterpoint to nie mam pytań….

Kiedy okazuje się, że nie ma źródła (patrz: nie będzie biwaku) jest godzina 18. Gdzieś w oddali widać miasto, do którego pasowałoby zejść na nocleg. Upał nadal doskwiera, a zapasów wody nie mam (przecież miały być dwa „waterpointy”). Gdyby nie to, zejście do Saint-Jean-Pied-de-Port byłoby przyjemnością. Zielona dolina z małymi pagórkami otoczona przez góry, spokojne wioski, piękne stare kamienne domki, ze stolikami na zewnątrz, gdzie w taki upalny wieczór jak dziś można popijać schłodzone wino. Cudowne miejsce na emeryturą (oczywiście, kiedy nie pada :-P). Nie macie pojęcia jak zazdrościłam mieszkańcom tych domków, kiedy w upale ostatkiem sił dreptałam asfaltem do miasteczka.

Na kemping docieram o 20.30 i kiedy, głodna i ledwo żywa, zaczynam rozbijać namiot, obok siada Włoch (tym razem podjechał stopem) i zaczyna gadać. W tym momencie go znienawidziłam :-P Wiem, że żadna siła nie zmusi mnie, żeby kolejnego dnia pójść dalej niż do supermarketu.
- Dystans: 23,39 km
- Czas: 9 h 58 m ( w tym 2 h 20 m przerw)
- Suma podejść: 1249 m
- Suma zejść: 1230 m
- Spalone kalorie: 2253
- Nocleg: Camping Municipal 11€ za namiot/1 osobę
Saint-Jean-Pied-de-Port to nie tylko miejsce, gdzie wiele osób robi rest po pięciu dniach na szlaku. To także miejsce, gdzie wiele osób rezygnuje, wsiada w pociąg i wraca do domu. Jestem wykończona, bolą mnie wszystkie mięśnie (w tym takie, o których istnieniu nie miałam pojęcia) i wiem, że potrzebuję odpoczynku. Dziś wiem też, że to najgorsze miejsce, jakie na rest można było wybrać. Hałas, pędzące samochody, tłum pielgrzymów i turystów, drożyzna w knajpach. Ale wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, że jeden etap dalej znajduje się Kaskoleta – miejsce, które będę wspominać jako raj na ziemi. O nim – w kolejnej części.
No, teraz będę mógł wędrować za tobą na satelicie i i w przewodnikach. Jak piszesz to wyobrażam sobie Ciebie jako taką małą kobietkę z Włochem i Niemcami. Wręcz straszne. Nigdy nie ciekawiły mnie Pireneje i ich foothils. A to takie ładne góry Beskidobieszczadotatry, wsio pomieszane.
PolubieniePolubienie
Hehe, wszystko o mnie można powiedzieć, tylko nie to, że jestem małą kobietką – ani z gabarytów ani z charakteru ;-) Mi się fajnie z nimi wędrowało (oprócz tego, że Włoch był zbyt gadatliwy), co ciekawe, żadnych innych kobiet wędrujących solo nie było ;-) Pireneje wciąż zaskakują ;-)
PolubieniePolubienie
Super napisane. Dodatkowo zorientowałem się, że 24 maja akurat wyjeżdżalismy z San Sebastian w stronę Bordeaux podczas podróży samochodowej po Europie. Pogoda rzeczywiście się spsuła.
PolubieniePolubienie
Dzięki Marcin! Fajny ten Kraj Basków, tylko ta pogoda… Może w sumie dobrze, że lało – mogłam posmakować jak tam zwykle jest :-)
PolubieniePolubienie
Dzięki, unieruchomiony pandemią wróciłem myślami do zeszłego roku i trafiłem na Twój opis części gr 10. Pielgrzymowałem drogami Św Jakuba, zaczynałem w Faro /Portugalia/, po dotarciu do Santiago, ruszyłem na camino Northe i w sumie po 10 tygodniach dotarłem do Irun, a że miałem jeszcze trochę czasu postanowiłem dojść do SJPdP gr 10. Muszla św Jakuba budziła zainteresowanie i życzliwość. Już na wstępie uświadomiono mi, że w sierpniu bez rezerwacji raczej nie znajdę noclegu i tak też było. Pierwsza noc, ok 2 km przed Sarre była obora, spałem na zewnątrz miałem towarzystwo pary Francuzów. Deszcz przeczekałem pod okapem. W dzień pogoda poprawiła się od Ainoha wręcz idealna, pod wieczór znowu szukanie noclegu a raczej miejsca na nocleg, młody człowiek wędrujący z namiotem poradził mi żeby nie schodzić do Bidarary tylko znaleźć dom za szczytem, który jest niewidoczny że ścieżki, zwykle jest zamknięty, ale ma werandę, znalazłem, akurat zaczął podać deszcz. Rano zaczął się trudniejszy odcinek, eksponowany ale w wielu miejscach ubezpieczony linami, poprawiało to samopoczucie szczególnie że wszystko ociekało wodą. Po dotarciu do parkingu i sklepu uzupełniłem zakupy i do SJPdP dotarłem już wieczorem, nocleg, prysznic, kolacja i śniadanie. Od SJPdP trasą gr 78 dotarłem do Lourdes w 5 dni z noclegami w albergach dla pielgrzymów. Pireneje to kolejne góry które trzeba odwiedzić “zanim inni ludzie się o nich dowiedzą”. Jest jeszcze gr 11 po hiszpańskiej stronie, co najważniejsze nie ma strażników, którzy tylko czekają aż postawisz nogę poza szlakiem, tam jest jeszcze pełna wolność,
Pozdrawiam serdecznie Tadeusz
PolubieniePolubienie
hej Tadeusz, przepraszam, że dopiero teraz odpisuję ;) Wydaje mi się, że przeczytałam komentarz, nie miałam czasu odpisać od razu i potem niestety wyleciało mi z głowy. A więc: moim zdaniem bez namiotu ani rusz, to byłby dla mnie wielki stres, że muszę dojść na nocleg/bukować wcześniej; mimo, że czuje się te extra kilogramy w plecaku to namiot to jest wolność. Taka sama jak w górach, naprawdę nie wyobrażam sobie jechać w Tatry, zejść ze szlaku i dostać mandat ;P W Pirenejach nie ma takiego pojęcia jak „chodzenie poza szlakiem” – po prostu można iść, gdzie oczy poniosą. Właśnie na temat tego odcinka z Biddaray są różne relacje – jedni mówią, że jest eksponowany, inni że nic tam strasznego nie było, chyba zresztą jest jakieś obejście. Może kiedyś uda mi się sprawdzić. Skoro podobało Ci się w Kraju Basków, to polecam inne rejony Pirenejów – WSZĘDZIE jest fajnie! Pozdrawiam!
PolubieniePolubienie