To miał być dzień relaksu. Patrząc z niepokojem na prognozę pogody i mając jeszcze świeżo w pamięci burzę nad czterotysięcznikami, przed którą uciekałam poprzedniego dnia, postanowiłam, że po prostu przejdę się na spacerek do lodowca Chalaadi. Jako, że nie lubię chodzić po płaskim, ani też zwiedzać top atrakcji, początkowo nie miałam tej wycieczki w planach. Ale kiedy, zamiast wejść na górę Meptesh, zostałam przypadkiem wywieziona wyciągiem ( i nie chciało mi się drugi raz tam iść z buta), miałam jeden extra dzień. Pomyślałam, że wykorzystam go na lajtowy spacerek.
UWAGA: Zanim zaczniesz czytać dalej, odpal na u-tube soundtrack z Into the wild :-)
Startuję o 7 rano, bo boję się upału, który wczoraj mało mnie nie zabił. Uwaga : 7 rano to zdecydowanie za późno, no ale człowiek uczy się na błędach. Żeby dojść na szlak prowadzący do lodowca, trzeba przejść przez ostatni duży, ładny most w Mestii i wzdłuż rzeki kierować się w stronę lotniska.

W Mestii powoli budzi się życie, ludzie wychodzą z krowami na pastwiska, niektórzy z zaciekawieniem zerkają na samotną kobietę maszerującą dziarsko asfaltem, który po pewnym czasie zmienia się w szutrową drogę.

Kiedy mowa o top atrakcji opisywanej w przewodnikach, pewnie każdy z Was wyobraża sobie turystyczną pielgrzymkę, jak do Morskiego Oka. Ale nie w Swanetii. Jestem zupełnie sama i tak będzie przez kolejne 3 godziny.

Powoli mijam ostatnie zabudowania największego miasta w regionie, odwracam się raz po raz, bo za moimi plecami roziąga się widokówkowe ujęcie, tyle razy oglądane w necie, zanim postawiłam nogę w Swanetii. Po mojej lewej stronie widzę malutkie, nieśmiało wyłaniające się zza wzgórz rogi dobrej znajomej z wczoraj – Uszby.

Przede mną wyrastają skaliste szczyty, plus minus 3000 m a u ich stóp wije się coraz bardziej wzburzona rzeka. Alaska jak nic! Nie wiem, dlaczego, ale taki krajobraz kojarzy mi się z 49 stanem USA, niczym nie skażone surowe piękno i spokój z serialem przystanek Alaska, a samotność wędrówki z klimatami „Into the wild”. Zaczynam sobie nucić :
Have no fear
For when I’m alone
I’ll be better off
Than I was beforeI’ve got this light
I’ll be around to grow
Who I was before
I cannot recall

Bez podśpiewywania się nie da, mimo, że widoki są cudowne, ileż można się gapić na ten sam trzytysięcznik na końcu drogi ( zwłaszcza ze świadomością, że to nie on jest moim celem). Dobija mnie asfaltowa nuda. Czasem pojawia się jakaś atrakcja w postaci opuszczonego domku ( dobra miejscówka na domek letniskowy), albo tumanów kurzu wzbijanych przez wojskową ciężarówkę ( po cholerę oni tam jadą?) W pewnym momencie mija mnie cała karawana terenowych samochodów, a ja ambicjonalnie, nie usiłuję nawet łapać stopa.


Na liczniku mam 12 km, kiedy wreszcie GDZIEŚ docieram. A mianowicie do miejsca, gdzie kończy się droga, nad rwącą rzeką wisi wątły most, parking, knajpa. Wokół kręcą się wojskowi na koniach, z karabinami. Zaczynam się czuć nieswojo – sama, na końcu świata, w głuszy, a wokół groźnie wyglądający faceci. 2500 km od domu. Dobrze, że moja mama nie wie, jak dziecko spędza wakacje. Bez mrugnięcia okiem wchodzę na most kołyszący się nad groźnym nurtem i wchodzę na właściwy szlak. Alleluja, koniec marszu po szutrowej drodze! Jednak po 12 km nudy i dreptania po płaskim mam zwyczajnie dość, nie mam najmniejszej ochoty iść dalej – dodatkowo mam świadomość, że nie jestem nawet w połowie drogi.

Im bardziej wchodzę w las, tym robi się zimnej. Wieje chłodem, pewnie od lodowca – myślę ( a tak naprawdę, to chyba tak ciągnie od rzeki).
Szlak nadal bardzo, bardzo łagodnie wznosi się w górę i jest bardzo dobrze utrzymany, no może poza odcinkiem, kiedy trzeba iść po potoku ( a raczej ja, nieogarnięta, zamiast ominąć po krzakach, idę tamtędy). Wreszcie wychodzę z lasu na otwartą przestrzeń, a przede mną w całej okazałości ukazują się czterotysięczniki – jakie, ciężko stwierdzić. Oraz mały, brudny lodowiec.


Ni stąd ni z owąd wpadam na grupę turystów, którzy zamiast jak Bóg przykazał iść z buta, przyjechali tu samochodami. Atrakcja w rodzaju lokalnego Morskiego Oka, oczywiście na nieporównywalnie mniejszą skalę. Po kilku godzinach samotności, ci wszyscy ludzie zaczynają mnie niesamowicie wkurzać, choć o wrzaskach czy browarach jak na tatarzańskich szlakach nie ma tu mowy.
Society, you’re a crazy breed
I hope you’re not lonely without me
Society, crazy and deep
I hope you’re not lonely without me
W dolinie polodowcowej robi się strasznie zimno, wręcz nomen omen lodowato. Jest dziko i surowo, przepięknie – taki koniec świata. Dobre miejsce, żeby się zaszyć z namiotem.
I think I need to find a bigger place
‚cos when you have more than you think
You need more space

Ale ja jestem nieco rozczarowana – to po to szłam 14 km w jedną stronę? Obiektywnie jest bardzo ładnie, ale zdecydowanie widoki są niewspółmierne do włożonego w wędrówkę wysiłku. Widzę z daleka sznureczek ludzi zwiedzających lodowiec i wypływajacą spod ziemi rwący strumień, kóry później połączy się z rzeką, towarzyszącą wszystkim, którzy przybywają do Swanetii. A ja? Jestem do tego stopnia zblazowana, ze nawet nie chce mi się podejść bliżej. Veni, vidi…i trzeba wracać. Kolejne 14 km tą samą drogą.
Ta perspektywa niezbyt mnie cieszy, ale nie wiem jeszcze najgorszego. Pochmurny poranek w międzyczasie zmienił się w upalne południe – teraz dobija mnie nie tylko nuda, ale i palące słońce, przez które czuję, jakby stapiała się z asfaltem.

A teraz uwaga : kiedy wróciłam pamięcią do tego dnia, uświadomiłam sobie – że tam żadnego asfaltu nie było, pojawiał się chyba gdzieś w okolicach lotniska. Ale w mojej pamięci ta trasa zapisała się jako równie uciążliwa, jak asfaltówka do Morskiego Oka. W rzeczywistości mogę ją porównać do żółtego szlaku z Kieżmarskiej Białej Wody do Chaty Pri Zelonom Plese. Ten sam schemat – prawie po płaskim wzdłuż rzeki przez ok 2,5-3 h. Mimo to, w Tatrach czułam się o wiele mniej znużona.

W drodze powrotnej mija mnie kilka samochodów, niestety pełnych, a potem już tylko kilka osób, które dopiero idą do lodowca. Szczerze im współczuję – mi przynajmniej pierwsza połowa drogi minęła przy zachmurzonym niebie. Do Mestii dochodzę ostatkiem sił, co jakiś czas chowając się w cieniu, kiedy się tylko pojawił ( a pojawiał się sporadycznie), jadąc na oparach wody. Na liczniku mam ok. 29 km. Od razu, brudna i spocona wpadam do knajpy, gdzie zamawiam kubdarii wielkości pizzy, a także piwo, sok i wino. Jakbym wróciła z jakiejś ekstremalnie trudnej wyprawy, a nie ze spacerku do lodowca. A przecież to miał być dzień relaksu.
Podczas lajtowego spacerku do lodowca niechcący trzasnęłam 29 km. Pod koniec myślałam, że klasycznie nogi wejdą mi do d…a mózg całkowicie się roztopi ( choć jeszcze dwie godziny wcześniej trzęsłam się z zimna u stóp lodowca). Jeśli więc zastanawiacie się, czy warto się wybrać na taką wycieczkę, nie jestem w stanie jednoznacznie odpowiedzieć. Myślę, że warto z samego rana wziąć taksę z Mestii i wrócić z buta. Mniejsza męka i więcej czasu na kontemplowanie lodowca. Mimo wszystko, dziś miło wspominam ten „spacerek”. Na pewno można sobie różne rzeczy przemyśleć, kiedy człowiek idzie sam przez parę godzin, a przed sobą ma non stop ten sam widok – na jakieś bezimienne trzytysięczniki.

Że niby dupy nie urywa? Bo Ci się poprzewracało w tej Gruzji. ;) Rozumiem, że za dużo tam dobrego. :D
PolubieniePolubienie
A chciało by Ci się iść 12 km tą drogą wzdłuż rzeki, co? Pewnie by urwało, jakbym dzień wcześniej nie podziwiała Uszby albo gdybym zaczęła wędrówkę od tego mostku. No obiektywnie pięknie, wiadomo ;-)
PolubieniePolubienie
to czemu żeś sie skazala na taki trekking? :) jak sobie czytalam, co robic w mestii (w ktorej nota bede byłam rowny tydzeń temu :D) to trekking do lodowca od razu skresliłam, wlaśnie jako nudny, dlugi i mało satysfakcjonujacy.
PolubieniePolubienie
hmm, sama nie wiem, uroiło mi się, że po płaskim więc lajtowy spacerek :-P no i pogoda miała być wtedy średnia więc stwierdziłam, że nie szkoda tam iść ;-) ( np pod Uszbę byłoby szkoda)
PolubieniePolubienie
Treking do lodowca zawsze można sobie urozmaicić, ja z kumplami załapałam się na gazik i nudną, bo upalną drogę wzdłuż rzeki przejechaliśmy na pace. Dalsza część trekingu super, powrotna droga wzdłuż rzeki, przy popołudniowym słoneczku, a był to środek sierpniowego lata, był już bardzo przyjemny, zwłaszcza, że znaleźliśmy maleńką „knajpkę”podającą piwko dla ochłody. i o co tu drzeć koty?
PolubieniePolubienie
:D uwielbiam Twoje relacje Kasia :D
PolubieniePolubienie
Bardzo fajny opis. Jutro idziemy kontemplować lodowiec ale podjeżdżam samochodami.
PolubieniePolubienie
Dobry wybór!
PolubieniePolubienie