To miał być ostatni ciepły weekend tego roku. Tak przynajmniej ogłosili na Fejsbuku. Nie byłam pewna, czy chce mi się znów jechać w Tatry. Ale kto chodzi po górach, ten wie, że kiedy jest okno pogodowe, trzeba rzucić wszystko, zrewidować plany, ba, nawet olać znajomych, pakować plecak i jechać. Bez konkretnego planu. Gdzieś miałam w perspektywie piwo i pączki w Piątce, ale na samą myśl o spaniu na podłodze, po koszmarnie męczącym tygodniu, zrobiło mi się gorzej. Tak, jestem burżujem ;-). Cudem udało mi się zabukować nocleg niedaleko dworca i w piątek po pracy, wsiadłam w Szwagropol jadący w kierunku mojego drugiego domu.
Biorąc pod uwagę, że od maja spędziłam w Tatrach w sumie ok. 12 dni, zaczeło mi już brakować pomysłów na wycieczki. Oczywiście, duża część Zachodnich to dla mnie nadal terra incognita, ale powiem szczerze – nie mam do nich serca. Człowiek trzaśnie 30 km, namęczy się, a widoki dupy nie urywają. W Wysokich za to zostało mi niewiele miejsc, gdzie się nie boję iść. W końcu padło na Zadni Granat. Dawno tam nie byłam. A dokładnie – 5 lat.

Zadni Granat był jedną z moich pierwszych tatrzańskich wycieczek i może dlatego przez długi czas szlak wspominałam jako drogę przez mękę, a szczyt jako niebezpieczne miejsce z ziejącą na dole przepaścią. Może dlatego musiało minąć tyle lat, żebym kolejny raz się tam wybrała. Niedawno Ruda z wyboru pisała, jak zmieniał się jej stosunek do gór. Bardzo mnie ten artykuł zaintrygował, dlatego idąc w stronę najwyższego z Granatów, byłam ciekawa, jak i czy zmienił się w moich oczach. Bo, że ja się zmieniłam przez te 5 lat, to nie ulega wątpliwości. Taka mała wycieczka sentymentalna.
Kilka minut po siódmej, szybka kawa w Kuźnicach i wyruszam na spotkanie z Zadnim Granatem. Dzisiejszy poranek jest słoneczny ale rześki, dużo chłodniejszy, niż ten 5 lat temu. Tylko,że w 2011 przy kasie TPNu zameldowałyśmy się z koleżanką Jadwigą o dość skandalicznej porze, a mianowicie o 11. To były czasy, kiedy z Krakowa wyjeżdżało się ok. 7-8. Dziś mam wyrzuty sumienia, że nie wyruszyłam przed świtem. W 2011 na szlaku kłębił się tłum , a my z trudem brnęłyśmy w upale przez Boczań ku Hali Gąsienicowej. Dziś śmigam, ile sił w nogach, żeby jak najszybciej mieć za sobą najnudniejszy odcinek szlaku, który w ciągu tych 5 lat pokonywałam wiele razy. Już nawet nie robię zdjęć na tym odcinku, bo ileż można.

Wreszcie Przełęcz między Kopami i moment, który lubię najbardziej – nagle przed wędrowcem wymęczonym podejściem otwiera się szeroka perspektywa na otoczenie Hali Gąsienicowej. Żółta Turnia, Kościelec, Orla Perć, Świnica – dziś witam ich jak dobrych znajomych, ale jeszcze pięć lat temu nie bardzo wiedziałam nawet, na co patrzę.
Widok, który nigdy się nie znudzi. Robię 1001 zdjęcie z Betlejemką ( będę mieć do kolekcji, jeszcze nie wiem, że w zestawieniu z zimową wersją, będzie mieć swoje pięć minut w internecie, szkoda, że nie podpisane) i idę dalej, na drugie śniadanie do Murowańca.

Pięć lat wcześniej bez litości poganiałam Jadwigę, w końcu jesienne dni są krótkie, a my miałyśmy konkretny poślizg. Z tego, co pamiętam, na Hali spędziłyśmy dosłownie chwilkę, biegnąc w kierunku Czarnego Stawu Gąsienicowego. Już wtedy czułam, że kondycję mam dużo gorszą niż koleżanka i nie wierzyłam, że wejdę na ten Granat, o zgrozo część Orlej Perci.
W październiku 2011 po raz pierwszy zobaczyłam Czarny Staw Gąsienicowy. Tego dnia był lazurowy, a atmosfera jak na Chorwacji – tłumy, upał, opalanie. Jak przez mgłe pamiętam, że byłam zachwycona.
Dziś przechodzę obok niego obojętnie, byle szybciej uciec od tłumu i nabrać wysokości. Kilka chwil poświęcę mu w drodze powrotnej, a raczej górującej nad nim postrzępionej grani Orlej Perci. Pięć lat wcześniej wiedziałam tylko, że gdzieś tu zaczynają się harcorowe szlaki, a na tych, którzy skręcali w stronę stromej grani patrzyłam z nabożeństwem, jak dziś na atakujących zimowe Nanga Parbat.

Podejście na próg Zmarzłego Stawu- trzeba odrobinę, dosłownie odrobinę wspiąć się po skałkach. 5 lat temu tu po raz pierwszy zwątpiłam w swoje siły i nie ma co ukrywać, trochę się bałam, patrząc za siebie, w dół na Halę Gąsienicową. Dziś nadal średnio to miejsce lubię, bo jest zazwyczaj jest mokro i ślisko, ale nie budzi już żadnych emocji.
Pamiętam, że 5 lat wcześniej zrobiłyśmy nad Zmarzłym Stawem przerwę, no bo przecież byłam całkowicie padnięta. W 2016 w październikowe przedpołudnie nie zatrzymuję się ani na chwilę, tylko szybko podchodzę na próg Koziej Dolinki. Wchodzę w strefę mroku i jestem zupełnie sama na szlaku. Szok i niedowierzanie!
Był czas, kiedy chodziłam po górach solo niejako z przymusu – po prostu nie miałam z kim iść. Dzisiaj wiem, że najbardziej lubię wędrować samotnie. Mimo, że z bliższymi lub dalszymi znajomymi zawsze jest fajnie, wesoło, a na pewno bezpieczniej, najmilej wspominam te wypady, kiedy mogłam zupełnie sama obcować z górami. Zwłaszcza takie chwile jak dziś, kiedy na szlaku oprócz mnie nie ma nikogo. Myślę, że po 40 godzinach tygodniowo przebywania na open spejsie, po prostu tego potrzebuję dla zdrowia psychicznego.

Dziwne, ale zupełnie nie przypominam sobie tego lodowatego cienia. Mam wrażenie, że 5 lat wcześniej szłyśmy przez rozpaloną słońcem, pustą, nieprzyjazną skalną dolinę. A przecież był dokładnie ten sam dzień roku. Po prostu inna pora dnia.

Szlakowskaz pokazuje godzinę na Zadni Granat. Teraz to już rzut beretem/ bułka z masłem. Łagodny kamienny chodnik – jedno z łatwiejszych dojść na Orlą Perć.

Ale w październiku 2011 wlokłam się nim, będąc całkowicie u kresu sił. To ostatnie podejście wspominam jako drogę przez mękę – pamiętam coraz mniejszą sylwetkę koleżanki gdzieś w górze i coraz mniejsze stawy w dole. Myślałam, że wypluję płuca.


Dziś idę sobie spokojnie, bez zadyszki i bez ciśnienia, co jakiś czas konwersując z spotkanym na szlaku starszym panem. Kościelec, Kozi Wierch, gdzieś daleko Kasprowy i Giewont. Rześkie, przejrzyste październikowe niebo, czasem jakaś zabłąkana chmura.

Tymczasem w 2011…..
Szczyt pojawia się zadziwiająco szybko. Tym razem wchodzę na lajcie, a nie, jak przed pięciu laty, będąc wrakiem człowieka. Na szczycie tłumy, ale tragedii nie ma. Jest gdzie usiąść, to już sukces. Po kilkunastu minutach, nie wiedzieć czemu, tłum gdzieś znika, a ja zostaję na szczycie niemal całkiem sama. Wyciągam się na płaskim kamieniu jak na leżaku i wystawiam na ciepłe promienie jesiennego słońca. Zdjecia, lunch i relaks. W końcu jestem u siebie w domu.

Ale 1 października 2011 daleko było mi do takiego chilloutu – ziejąca od wschodniej strony przepaść nieco mnie przerażała, tylko kilka razy nieśmiało zerknęłam na Dolinę Pięciu Stawów, a jak zobaczyłam gościa, co siedział machając nogami nad przepaścią, zrobiło mi się słabo. Kto był na Zadnim Granacie wie, że nic tam strasznego nie ma, ale widocznie mój lęk wysokości nie był jeszcze na takie miejsca gotowy ;-).

Dokładnie pamiętam miejsce, gdzie z duszą na ramieniu pozowałam do zdjęcia. Może nie uwierzycie, ale czułam się tam bardzo niepewnie. Gosia już ustaliła, że góry się nie zmieniają, zmienia się tylko nasz sposób patrzenia na nie. My się zmieniamy. Ten spokojny, długi pobyt na szczycie jest dobrą okazją do refleksji.

Patrzę na zdjęcie sprzed pięciu lat. Niby niewiele się zmieniło. Tyle samo kilogramów i takie same, rozczochrane wiatrem włosy, na pewno przybyło kilka zmarszczek ( dzięki Bogu są ciemne okulary), outfit zdecydowanie lepszy, o kondycji nie wspomnę. Na pewno od tego czasu trochę poukładało mi się w głowie. Kto mnie zna osobiście, pewnie to potwierdzi, inni muszą mi uwierzyć na słowo.
A góry? Tak samo piękne, groźne, ale nieco bardziej oswojone. Jak dobrzy przyjeciele, których regularnie odwiedzam, a nie, jak kiedyś, dalecy krewni, widywani od wielkiego święta.

Mimo, że weszłam dziś na 2240 m, czuję się, jakbym się przespacerowała na Kopiec Kościuszki. Nie to, że nie jestem ani trochę zmęczona. Po prostu brak dawnej euforii ze zdobycia szczytu typu „the world is mine”, siedzę sobie spokojnie, nadgryzam kabanosy i gapię się na gonitwę chmur po słowackiej stronie. Idealny warun, idealny dzień.


Niestety, trzeba wracać, bo piwo w Murowańcu samo się nie wypije. Zejście upływa bez fajerwerków i niespodzianek, może nawet zbyt szybko – bo mało nie wywinęłam orła na zejściu od Zmarzłego Stawu. Słoneczne i ciepłe góry powoli robią się coraz bardziej nieprzyjazne. Cień nadchodzi nad Dolinę Gąsienicową i pokrywa Czarny Staw, a w popołudniowym jesiennym słońcu lśnią tylko szczyty Orlej Perci.
Pięć lat temu droga powrotna upływała w zgoła innym nastroju – biegłyśmy prawie uciekająć przed a) zmrokiem b) facetem, który przyczepił się zaraz pod szczytem i nie odczepił aż do Kuźnic ( mimo, że w Murowańcu udało się go zgubić na chwilę). Wchodząc w mroczną Dolinę Jaworzynki zaczynałyśmy już mieć obawy, czy to aby nie jakiś psychopata.
Dziś idąc ciemną już doliną nie boję się niedźwiedzia, ale czarnych prostokątów drzwi w kilku pasterskich chatach. Od razu przypomina mi się Blair Witch Project. Kilkadziesiąt minut wcześniej, na Przełęczy między Kopami, żegnał mnie zachód słońca nad Giewontem. To był dobry dzień. To było naprawdę piękne lato. Całkiem niezłe pięć tatrzańskich lat….

PS. Ninejszym przepraszam wszystkich, z którymi ostatnio miałam iść/ nie poszłam na Granat (y). Decyzję, że akurat tam się wybiorę podjęłam rano, wychodzą na busa w Zakopcu ;-) Ale chętnie przejdę się tam jeszcze nie raz ;-)
Pięknie i kolorowo :-)
PolubieniePolubione przez 1 osoba
to był jeden z ładniejszych górskich dni w tym roku ;-)
PolubieniePolubione przez 1 osoba
„Zielona”, to Ty już chyba nie jesteś :D To bardzo satysfakcjonujące patrzeć, jak się zmieniamy. Zdjęcia i wpisy tylko to ułatwiają. Fajna wycieczka no i oby tak dalej, żeby dać sobie szansę na podobny wpis za parę lat :D
PolubieniePolubienie
miałam iść dalej, ale ludzie siedzieli na ścieżce i nawet nie miałam jak zobaczyć, czy dalej jest coś strasznego czy nie :-P Granaty to plan na następny rok…i wiele innych ;-)
PolubieniePolubienie
;) zazdroszcze Tobie mega tej bliskości gor p.s super blog fajnie,że ktoś ma też odwage przyznac sie do tego,ze najbardziej uwielbia samotne wedrowanie i irytuje go czasem to zagadywanie na sile;)
PolubieniePolubienie
Dzięki! Wiesz, czasem jest fajnie pogadać na szlaku, ale nie jak ktoś się przyczepi i non stop gada….żeby chociaż jeszcze coś fajnego ;-) A jak pisałam, ze znajomymi jest fajnie, ale najlepiej przeżywam góry będąc sama.Pozdrawiam!
PolubieniePolubienie
Kasia, dzieki za super bloga i chwile w gorach. Mam teraz mniej czasu niz kiedys i milo mi podrozowac z kims wirtualnie! Wycieczka na Zadni Granat byla wspaniala i tez wspominam ja jak mega wyczyn! Ostatnio (we wrzesniu) wchodzilam na Grzesia i Rakon, chcialam wejsc na Wolowiec ale z moim 12kg dzieckiem na plecach stwierdzilam, ze schodze do Doliny Ch troche wczesniej. Czasem zazdroszcze Ci tych samotnych podrozy! ;-). Pozdrawiam goraco!
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Hej,hej! Miałam pisać na FB, czy nie masz nic przeciwko, zeby dac te parę zdjec na bloga, ale miałam wrażenie, ze zapomniałaś hasła do konta ;-) Mam więc nadzieję, ze nie masz nic przeciwko. Wycieczka była super, miałyśmy niezłe tempo, a jak widzisz kolesia co się do nas przyczepił pamiętam do dziś :-D Rakoń i Grześ to też fajna wycieczka, ja ostatnio też z Wołowca zrezygnowałam, bo nic nie było widać, i tak trzasnęłam 28 km. A z dzieckiem na plecach to już w ogóle podziwiam!
PolubieniePolubienie
Mniamuśne!
A najlepsze w tym wszystkim jest to, że te góry sobie są, zawsze czekają, a szlak niby ten sam, a za każdym razem inny. Tylko chodzić. :) <3
PolubieniePolubienie
Dokładnie! Moim zdaniem za każdym razem jest inaczej ;-) A najbardziej mi się podoba jak ktoś mówi – po co tam znów jedzesz, przecież już byłaś :-D
PolubieniePolubienie
piękne zdjęcia, tęskno mi do gór…
PolubieniePolubione przez 1 osoba
dzięki! rozumiem, bo mi jest tęskno każdego dnia….
PolubieniePolubienie
Wiesz, jak ludzie się zgrają, to idą razem i mogą niewiele mówić. Czasami sobie pogadają, jak się zatrzymają. Wyższa kultura chodzenia. :)
PolubieniePolubienie
Świetny opis. Zainspirował mnie do pierwszego w życiu wejścia na fragment Orlej Perci. Było wspaniale. Polecam wszystkim “sofciarzom”. Dzięki
PolubieniePolubienie
Dzięki! I miło mi ;-)
PolubieniePolubienie
Arcymistrzowski wpis, świetny naprawdę siedząc w biurze w pracy z ogromną przyjemnością oglądać jest piękne zdjęcia i czytać bardzo miękki i fajny, porównawczy opis przeplatany zdarzeniami z dwóch różnych okresów. Aż na końcu żałuje się, że to już koniec! Ja ok 50m od szczytu zrezygnowałem z powodu zbyt dużego ślizgu na kamieniach i przyznam się szczerze dość nieodpowiedniego obuwia ( nie adidasków 🙂 ),ale też nie jakichś z klejem na podeszwach, a siedząc na zboczu dobrą godzinę żeby chociaż coś z tego wyjścia mieć i podziwiając Kozią przełęcz, Źleb Kulczyńskiego, Kościelec i Czarny Staw stwierdziłem, że jest to miejsce z najładniejszym widokiem jaki dotychczas miałem okazje podziwiać z Tatr Wysokich. To jest jeden z powodów dla których właśnie na koniec września lub 1 weekend października wybieram się tam specjalnie aż z Pomorza 🙂 mam jedynie nadzieje, że mimo tej pory roku będzie można jeszcze w miarę tam pochodzić. 🙂 Pozdrawiam
PolubieniePolubienie
Hej Piotrek! Dzięki za miłe słowa! I ja bardzo miło wspominam tą wycieczkę, to był naprawdę piękny październikowy dzień, tydzień później spadł śnieg w Tatrach. Pogody nie da się przewidzieć, ale jesienią mimo wszystko jest duża szansa, że będzie słonecznie. Mam nadzieję, że wyjazd Ci się uda. Btw siedzę właśnie w pracy i aż sama chyba wrócę do tego posta w ramach przerwy :-) Pozdrawiam!
PolubieniePolubienie