Spokojna, ciepła sierpniowa noc. Nad Morskim Okiem wreszcie zapanował spokój, kilka godzin wcześniej gwarny tłum rozochocony plażowaniem i browarami wylał się na asfaltówkę i ruszył karnie w dół. Wreszcie można było się wyciszyć i kontemplować uśpione granitowe szczyty.
-Gosia, trzymaj te plecaki, ja biorę karimaty,biegnę i biję się o miejsce – w moim głosie było słychać determinację
– Na pewno dasz radę? – zaniepokoiła się Gosia
-Spoko, mam praktykę, codziennie pcham się do pociągu, którym jeżdżę do korpo … ( może by tak wpisać to sobie do CV)
Atmosfera gęstniała z minuty na minutę, aż dziewczyna zamiatająca podłogę, żebyśmy spali w ludzkich ( sic!) warunkach, mało nie pogoniła nas miotłą. Wreszcie nastąpiła godzina zero i zdesperowany tłum ruszył do szturmu, zajmując każdy wolny centymetr podłogi. Czarne, potężne bryły Mięguszy w milczeniu, niewzruszenie przyglądały się dantejskim scenom, które rozgrywały się na werandzie schroniska.
Udało się, zajęłam dobre miejsce pod oknem, ale nie wszyscy mieli tyle szczęścia co my. Były nawet przepychanki i kłótnie, niektórzy, mimo, że wysupłali 40 zeta, musieli zadowolić się spaniem pod ławką na zewnątrz. Składanie reklamacji za bardzo nie wchodziło w rachubę. Kiedy 14 godzin wcześniej stałam na Przełęczy Liliowe, nic nie wskazywało na to, że ten dzień będzie miał taki ciekawy finał.

To miał być wyjazd jak każdy – pobukowałam noclegi w Zakopcu, zaczęłam myśleć na trasami i monitorować pogodę. Jak zwykle sama. Aż tu nagle pisze do mnie Gosia aka Ruda z wyboru, że szuka towarzystwa i to o zgrozo, na poza-szlak. Przetarłam oczy ze zdumienia – ja z Rudą poza szlak? Przecież sobie nie poradzę, a już na pewno nie nadążę ( nie jest tajemnicą, że autorka bloga chodzi „dość” szybko – sama kiedyś o tym pisała). Co robić, co robić? Kiedy jednak okazało się, że szlak to Liliowe – Zawory nieco się uspokoiłam.
Nieco mniej spodobała mi się idea spania w Moku – ja burżuj na podłodze z motłochem? Nieee, stara jestem, zejde do Zakopca. Pytanie tylko, czy zdążę. Jak nie zdążę, co ze mną będzie? Skoro jednak człowiekowi zewsząd tłuką, że należy wyjść ze strefy komfortu, postanowiłam spróbować. Zapakowałam śpiwór, karimatę, ciuchy i jedzenie na dwa dni i ruszyłam do Zakopca z wizją cudownego wschodu słońca nad Morskim Okiem.

The night is dark and full of terrors. W piątkowy wieczór, zmęczona cały tygodniem i trzema godzinami w Szwagropolu położyłam się do łóżka w hostelu, ale zamiast paść długo nie mogłam zasnąć. Czułam, że ramiona bolą mnie od plecaka, mimo, że doszłam z nim tylko do dworca. Nie ma bata, że będę w stanie iść z z tym na szlak, wdrapywać się na Wrota Chałubińskiego ( na mapie poziomice słały się gęsto). To ma być przyjemność a nie męka. Zanim zasnęłam, podjęłam decyzję, że nie będę nocować w Moku. Zerwałam się nad ranem i przepakowałam plecak, ale oprócz ulgi, odczuwałam kaca moralnego, że jednak stchórzyłam.

Dokładnie o 7.05 zameldowałam się na Kasprowym, a już pół godziny później dotarłam na Przełęcz Liliowe, gdzie byłam umówiona z Gosią. Żeby było jasne – znów jak sofciarz podjechałam kolejką, za jedyne 55 zł w promocji. Do tego roku nie jeździłam kolejkami wcale, ale odkąd pierwszy raz wspomogłam się tym niechlubnym środkiem transportu, kiedy w marcu przemarzłam na Kasprowym – poszło już z górki.

Dzień zapowiadał się cudowny, nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałam takie czyste niebo nad Tatrami. Pogoda żyleta. Piękny jak zwykle Krywań, mgły nad Podhalem, odpoczywający w trawie kozioł. Wreszcie pojawiła się moja towarzyszka, a konkretnie – zeszła ze Świnicy, gdzie tej nocy spała w milion- gwiazdkowym hotelu. Już na wstępie oznajmiłam, że nie śpię w Moku. Bez zbędnych ceregieli zeszłyśmy na ciemną stronę mocy – nielegalną, ale bardzo dobrze widoczną zacienioną ścieżkę prowadzącą na Zawory. A ja po raz pierwszy postawiłam stopę poza tatrzańskim znakowanym szlakiem.

Czy odczuwałam jakiś stres schodząć z wyznaczonego szlaku? Nie. Pewnie dlatego, że całkowicie zrzuciłam odpowiedzialność na Gosię. Jako nowicjusz i pozaszlakowy laik, dreptałam grzecznie za nią. Tak naprawdę ścieżka niczym nie różniła się od tych przemierzanych w Grecji, na Kanarach czy na Majorce, które jak nasza czasem gubiły się w rumowisku głazów. Z tą różnicą, że dawny szlak Liliowe – Zavory widać chyba z księżyca, a już na pewno na google maps, zaznaczony jest też na mapach papierowych. Został zamknięty w latach 70 tych XX wieku, prawdopodobnie dlatego, że przechodził przez granicę państwa.
Na początku widokowego szału nie było, choć samo wędrowanie poza szlakiem i perspektywa oglądania zupełnie nowych widoków , nie widzianych wcześniej w necie tysiące razy,była dla mnie atrakcją. Ścieżka trawersowała zboczami Świnicy, a potem Walentkowego Wierchu.

Powoli opuszczałyśmy strefę cienia, wchodząc do pofalowanej i rudziejącej już spokojnej doliny, zamkniętej na horyzoncie murem ostrych turni. Robiło się coraz bardziej sielankowo, na szlaku nikogo, oprócz starszego pana, który wyglądał bardziej na miejscowego niż turystę.

Na Zawory dotarłyśmy w jakieś 1,30 godziny, czyli mniej więcej tyle ile podaje przewodnik Nyki. Ogólnie, to taki rzut beretem. Jedyna trudność – szlak czasami gubił się w piargach. Jakieś 5-10 minut przed przełęczą jest strumyk, z którego można nabrać wody. Mimo, że zdecydowanie wolę pić z wodospadu, po szybkiej kalkulacji, ile mam wody i jak szybko znika, stwierdziłam, że wolę mieć wodę podejrzaną niż wcale ( de facto można później nabrać wody między Niżnym a Wyżnym Stawem). Ryzyk fizyk. Nie muszę chyba wspominać, że nic mi po tej wodzie nie było, choć miała dziwny metaliczny posmak (pewnie dużo minerałów, heh).

Zawory to malownicza, nisko położona przełęcz, na którą zupełnie legalnie można dotrzeć od słowackiej strony. Jedyne 3.45 z Tri Studnicki, powrót tą samą drogą albo daleko daleko przez Hlińską i Mięguszowiecką dolinę aż nad Popradzkie Pleso. Wydaje się mało popularna, dlatego, że stąd właściwie nie ma już gdzie iść – można podejść 15 minut i zajrzeć w głąb Doliny Pięciu Stawów, albo zejść nad Niżny Ciemnosmereczyński Staw. Najbardziej logiczne przejście na polską stronę zostało zamknięte jakiś czas temu. Oficjalnie, bo zejście z Gładkiej Przełęczy do Piątki przypomina autostradę. Widziałam na własne oczy tydzień później. Myślę, że jak nadarzy się okazja, to sprawdzę. Chodzenie poza szlakiem ma swoje uroki, choć prawdziwy fun miał się dopiero zacząć.

Tymczasem jednak byłyśmy na przełęczy i jak się pewnie domyślacie, oprócz nas nie było żywego ducha. Dlatego też nieco czasu straciłyśmy na sesję zdjęciową ( czyt : czas start, biegniemy do ławki). Na Zaworach można by siedzieć godzinami, no, ale mamy obowiązki.

Wróciłyśmy więc na drogę prawych (czyt. na znakowaną ścieżkę). Niestety, szybko zaczęłyśmy tracić zdobytą wysokość, a upał zaczął się robić niemiłosierny. Ten odcinek wspominam jako dość nudny. Najgorsze jest to, że najpierw tracimy wysokość, tylko po to żeby ją zdobyć wdrapując się na próg doliny. Podejście nie jest jakoś specjalnie męczące, o ile nie ma upału, albo – nie ma się na plecach koszmarnie ciężkiego plecaka. Nie ma się co oszukiwać – szłyśmy równym tempem tylko dlatego, że Gosia miała plecak dwa albo trzy razy cięższy niż ja. I w innym przypadku – nie wiem, co by było ;-)

Niżny Ciemnosmereczyński Staw to idealne miejsce na chillout. Kawka, herbata,plażing. Lazurowa woda jak w Grecji ( której w tym roku nie dane mi będzie odwiedzić). Jednocześnie – koniec świata, a na pewno – znakowanego szlaku. Myślę, że mało kto tu zagląda, bo oficjalnie nie da się iść dalej, nie ma schronu ( choć to byłoby fajne miejsce, żeby stanęła jakaś chatka). Mimo to, nad stawem było kilka osób, w tym grupa Polaków.
Sielankę zburzyło tylko stado żarłocznych kaczek, które zauważyły nasz prowiant i nie minęło pięć minut jak sunęły rządkiem w kierunku naszych kanapek. Coś mi się jednak wydaje, że mielonka turystyczną mogłaby im zaszkodzić;-)

Przy stawie kończyła się oznakowana ścieżka, a zaczynały atrakcje ( przynajmniej dla mnie – nowicjuszki). Najpierw przyklejone do krzaków przeskakiwałyśmy po kamieniach na brzegu stawu, później było przedzieranie się przez kosówkę, na koniec szukanie ścieżki na nieco podmokłej łące. W końcu mogłyśmy dokładnie obejrzeć cel naszej wędrówki.

Dokładnie na brzegu mniejszego z Ciemnosmereczyńskich stawów zaczynała się ścieżka na przełęcz, nie sposób było jej nie zauważyć. W dali widziałyśmy dwóch Słowaków, których spotkałyśmy nieco wcześniej, nie było więc wątpliwości, że to właściwy szlak. Za chwilę „szlak” jakby się zagubił, więc na przełaj szłyśmy przez piargi, a potem prawie na czworakach wdrapywałyśmy się…po trawie. Nie wyobrażacie sobie, jak taka trawa może być śliska. Nie tego się spodziewałam po poza-szlaku w Tatrach.
W końcu trawersując strome zbocze dotarłyśmy do prawdziwej, zygazkowatej ścieżki. Spojrzałam w dół – szlak jak w mordę strzelił,tylko, że zaczynał się gdzieś w połowie stawu. Szybka fota dla potomności/ czytelników/ewentualnych naśladowców i ciśniemy w górę. Nie ma czasu do stracenia, w końcu ostatni bus z Palenicy nie będzie na mnie czekał!

Ostatniego etapu nie będę szczególnie ciepło wspominać – słońca jarało bez litości, a ścieżka osypywała się spod nóg. Ale była. Jednym słowem, odcinek, którego się trochę obawiałam minał całkiem bezboleśnie. Nie chciałabym jednak tamtędy schodzić, jak się ktoś bardzo postara, może zjechać na tyłku prosto do stawu ;-)
Na Wrota weszłyśmy ok. 14.40 czyli po 6.5 h wędrówki ( z przystankami). Tam czekał już na nas komitet powitalny. Kiedy tylko wdrapałyśmy się na przełęcz usłyszałyśmy : Cześć, Gosia! ( mnie nikt nie rozpoznał, co w sumie mnie nie dziwi) i tym razem nie byli to fani, tylko Basia prowadząca bloga Fotomiejsca.net – Z głową w górach, która z mężem i koleżanką zrobiła właśnie odcinek graniowy.

No i zaczęło się – zamiast kontemplowania krajobrazu – dyskusje o blogspocie, wordpressie i kokosach jakie rzekomo zarabiamy na blogu ;-). Tak minęła godzina, w końcu razem zebraliśmy się w drogę powrotną.

Zejście do Moka wspominam jako dramatyczną walkę z czasem, żeby zdążyć…nie, nie na busa,po prostu żeby zdażyć wypić browara pod schroniskiem. Co tu dużo gadać – dostałam niezłego przyspieszenia na sam dźwięk słowa piwo.

Jak widać na załączonym obrazku – udało się. Gdyby tylko Basia, Dorota i Grzesiek mogli zostać, impreza miała szanse się rozkręcić. Niestety, musieli wracać na dół.

Tymczasem ja, po sprawdzeniu czy mam zestaw ratujący życie czyli soczewki na następny dzień, dałam się namówić, żeby jednak zostać w Moku na noc. Zrezygnowałam z nocowania, żeby nie nosić, tymczasem – nie nosiłam, a i tak śpię. To się nazywa win-win situation. Jak się okazało nabyte w korpo umiejętności czyli communication skills i flexibility sprawiły, że dość szybko skołowałam karimatę, koc, dwie folia NRC a także wysępiłam powiant na następny dzień ;-) Przy okazji nawiedziłam tabor czyli pole namiotowe PZA, spotkałam też fejsbukowego znajomego Tomka, od którego dowiedziałam się, że trzeba walczyć o miejsca na podłodze, a w Gazdówce, mimo zakazu wstępu, można sobie zagotować wodę. Jednym słowem – dość szybko się tam odnalazłam.

Wydaje mi się, że w nocy nie zmrużyłam oka, za to świcie powitał mnie widok pierwszych promieni słońca pełzających po ścianach Mięguszy. Wschód słońca nad Morskim Okiem – coś o czym zawsze marzyłam…Mimo, że czułam się jak wrak człowieka, spakowałam manatki i ruszyłam na szlak. Byłam zupełnie sama na ceprostradzie, a nad Morskim Okiem powoli budził się dzień. Ale to już inna historia….

Na poza – szlaku było lepiej niż się spodziewałam. Wszystkie moje obawy okazały się bezpodstawne – nie dostałam mandatu, nie zgubiłam się, ani nie sturlałam do stawu, a co najważniejsze – nie biegłam z językiem na brodzie za Gosią. Korona mi z głowy nie spadła, kiedy ułożyłam się do snu wraz z kilkudziesięcioma nieznajomymi osobami,stłoczonymi jak śledzie w puszce na podłodze schroniska. To był jednen z lepszych tatrzańskich wypadów w tym roku. Obawiam się tylko jednego – ponoć apetyt rośnie w miarę jedzenia. A ja zaczęłam z wypiekami na twarzy śledzić poza-szlakowe relacje na fejsbukowych grupach :-)
Link do trasy : https://www.endomondo.com/routes/806950431

Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Jak już się przełamałaś do „lewizny” to nie ma zmiłuj ;) Najlepsze przed Tobą :)
Gdybyśmy zostali, to mogłoby być grubo :D Takie spotkanie nie zdarza się codziennie :)
„zestaw ratujący życie czyli soczewki na następny dzień” – idealne określenie :) :D
PolubieniePolubione przez 1 osoba
No, mam wrażenie że impreza by się mogła rozkręcić ;-) A co do lewizny, kusi, kusi…Tylko muszę znaleźć jakieś towarzystow na moim poziomie tatrzańskiego zaawansowania. Ps. Co najlepsze, poza szlakiem szłam raz, a już na jednej z fejsbukowych grup posypały się na mnie gromy :-D
PolubieniePolubienie
Cudowne zdjęcia. Oczy mi chcą wyjść z orbit z zachwytu. Ach te Tatry… Moja mam całe schodziła. Ja najbardziej lubię Dolinę Pięciu Stawów Polskich.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
dziękuję! Ja 5 tez lubię, choć za pierwszym razem jakoś mnie nie zachwyciła
PolubieniePolubienie