Po przekroczeniu 4 tys. metrów n.p.m. idzie się już bardzo, bardzo powoli. Krajobraz staje się coraz bardziej surowy i nieprzyjazny, wiatr urywa głowę, oddychanie suchym powietrzem jest coraz mniej przyjemne, pojawiają się pierwsze dolegliwości związane ze znaczną wysokością. Spacer po wsi czy wejście po schodach powodują zadyszkę. Niektórzy muszą zostać w tyle.

Dole to jedna z zimniejszych miejscówek na trasie, to trzeba przyznać. Po lodowatej nocy budzę się jakaś zmulona i czuję lekkie łupanie w głowie. Profilaktycznie biorę aspirynę. Po śniadaniu, jak co dzień, ruszamy na szlak.
Nie pamiętam już teraz czy szłam powoli czy całkiem normalnie, czy było ciężko tego dnia. Na pewno oddychało się gorzej, ale po aklimatyzacji w Ama Dablam BC nie było tragedii. Dolina póki co nie powala na kolana. Jest surowo i nieprzyjaźnie.


Gdzieś na horyzoncie majaczy się biały pagór. Magda mówi – widzicie ten szczyt? Co to jest? A ja na to – Jezus, Maria, to jest Gokyo Ri??? Ale my nie mamy raków!!! Okazuje się jednak, że to kolejny ośmiotysięcznik na trasie naszego trekkingu – Cho Oyu (ponoć jeden z łatwiejszych).


Zaczynam czuć zmęczenie dopiero tuż przed samym Machermo – grupa się rozprasza i całkiem sama brnę przez płaskowyż, gdzie zaczyna niemiłosiernie wiać, tak, że ledwo idę. Pamiętam, że przemarzłam tam na kość.


Ale to nie koniec atrakcji tego dnia. Siadam w jadalni w lodge w Machermo i czuję, że poranne łupanie zamieniło się w całkiem silny ból głowy. Jesteśmy na wysokości 4400 m npm. Tak samo pulsowało mi pod czaszką pierwszego dnia na Teide, ale teraz przejmuję się dużo bardziej. A może to początek choroby wysokościowej? Oczami duszy widzę już helikopter, który zabiera mnie na niziny. I, jak to ja, zaczynam po cichu panikować.

Za radą Magdy biorę ibuprom 400, wlewam w siebie ginger lemon honey tea i zamawiam zupę czosnkową, która rzekomo sprzyja aklimatyzacji (urban legend!). Po lunchu najsilniejsi zawodnicy (a konkretnie jeden) wybierają się na aklimatyzacyjny spacer, inni zalegają w łóżkach, a niektórzy…idą na wykład (!). W Machermo znajduje się mini ośrodek zdrowia (Machermo Porter Shelter & Rescue Post) prowadzony przez wolontariuszy z UK, gdzie codziennie o 15 można posłuchać o chorobie wysokościowej, za symboliczny grosz zmierzyć sobie saturację, i za mniej już symboliczne 50$ zasięgnąć porady lekarza. Jak ktoś czuje się naprawdę słabo, to można podłączyć się do tlenu.
Ośrodek znajduje się na drugim końcu wsi (dystans jak z mojego bloku na placyk z warzywami), około 15 minut spaceru po płaskim, ale zadyszka łapie mnie prawie przy każdym kroku. To niesamowite jak bardzo odczuwalny jest brak tlenu w powietrzu. (Tak naprawdę tlenu jest tyle samo, tylko ciśnienie dużo niższe).

Sala wykładowa wypełniona jest po brzegi ludźmi w puchówkach z termosami w rękach, niektórzy prezentują się jak klasyczny wrak człowieka, bo przyszli tu niemal prosto z Namche Bazaar i mają dużo gorszą aklimatyzację niż my (okazuje się, że nasza grupa mimo wszystko trzyma się nieźle).
Wykład prowadzony jest przez bardzo miłą panią i jest super ciekawy, niestety dziś już niewiele z niego pamiętam ☹ Żałuję, że nie robiłam notatek, ale nie jest łatwo myśleć na takiej wysokości i trzymać długopis w zgrabiałej z zimna dłoni. Z ciekawostek – objawy choroby wysokościowej przypominają nieco kaca, dlatego też nie powinno się pić na wysokości (bo trudno będzie ustalić, z jakiego powodu źle się czujemy :-P); należy też unikać tabletek na sen – bo nie będzie wiadomo, czy dopadła nas bezsenność będąca jednym ze znaków, że wysokość nam nie służy. (Ja brałam ziołowe tabletki z melatoniną i wydaje mi się, że to jest okej).

Po wykładzie idę zmierzyć saturację we krwi – okazuje się, że mam prawie 92%. Natychmiast zaczynam czuć się lepiej i przestaję schizować rzekomą chorobą wysokościową. Jak widać – wszystko jest w naszej głowie 😉 Do lodge wracam pełna energii, choć nie bez zadyszki. Po południu przesiadujemy w przytulnej jadalni, jemy ciasto, a z głośników lecą polskie przeboje (z telefonu Magdy). Na kolację pizza! Na jedzeniu (i na kaloriach) zdecydowanie tu nie oszczędzam.
Niestety, wieczorem okazuje się, że część naszej grupy się sypie. Nie wiadomo, czy to tylko kłopoty żołądkowe, czy przeziębienie czy po prostu wysokość zaczyna zbierać żniwo. Być może wszystko na raz. Dzięki Bogu, mamy na pokładzie lekarza! Grażyna krąży po pokojach, aplikuje leki a nawet zastrzyki. Podejrzewam, że gdyby nie ona to być może kilka osób wróciłoby do Kathmandu helikopterem.

Rano Magda podejmuje decyzję, że dwie chore osoby (plus osoby towarzyszące) zostają w Machermo, mają szansę się zregenerować i jeśli im się polepszy dołączą do nas w Gokyo (gdzie mamy spędzić dwie noce). Jak co rano nasza przewodniczka opowiada jak będzie wyglądał szlak. Dziś czeka nas ostre podejście na próg doliny a potem droga przez „korytarz”, gdzie ponoć strasznie wieje. Jak się potem okazuje – ten dzień, choć męczący, nie jest wcale taki trudny jak opisywała Magda. A może po prostu dobrze nastawić się na najgorsze 😉

Dziś po moim bólu głowy nie ma śladu i od rana ruszam z kopyta (choć oczywiście nie jestem na czele peletonu, tam są ci, co trenują, zamiast leżeć na sofie i trzasnąć seriale na Netflixie). Tego dnia idzie mi się bardzo dobrze. Na początku idziemy przez płaskowyż, gdzie znajdują się ostatnie przed Gokyo zabudowania. Mimo silnego wiatru to bardzo przyjemna, wręcz relaksująca część trasy.


Po 1,5 h zaczyna się bardziej strome podejście wygodną ścieżką wzdłuż wypływającego z lodowca potoka. Nie jest jednak tak męczące, jak straszyła Magda; przypomina mi typowe podejście do tatrzańskiej doliny (np. do Terinki).


Po wejściu w „korytarz” faktycznie zaczyna pizgać jak w kieleckim i trzeba wyciągnąć z plecaka puchówkę. Zostaję z tyłu grupy, nawet nie z powodu braku sił – po prostu nigdzie mi się nie śpieszy (a Marzena, która biegnie z przodu zajmie nam dobry pokój). Mijam kolejne jeziora i cieszę się samotnością.



Po drodze spotykam kilka grup Polaków; niektórzy wyglądają, jakby mieli dość. Ja, mimo tego, że czuję się okej, z powątpiewaniem patrzę na pokazujący się po raz pierwszy pagór Gokyo Ri, czyli oczywisty (?) highlight tego trekkingu. Patrzę i przypominam sobie, jak zdychałam idąc do Ama Dablam BC i nie chcę przeżywać tej gehenny na nowo. Już wiem, że tam jutro nie wejdę, ale zupełnie mi na tym nie zależy.

Do Gokyo docieram jako jedna z ostatnich osób. Mieszkamy w słonecznym hoteliku, a restauracja to naprawdę full wypas (jak na warunki lokalne). Wbrew pozorom nie jest tak zimno, jak się wszyscy spodziewaliśmy. Gokyo to pięknie położona osada, niesety po południu z doliny wpełzają mgły, robi się klasyczny Mordor i nici z fajnych zdjęć o zachodzie słońca.



Do wieczora toczą się rozmowy na temat jutrzejszego „ataku szczytowego”; pada pomysł, żeby wyjść, o zgrozo, o 6 rano. W tej sytuacji jeszcze bardziej nie chce mi się zdobywać tego pięciotysięcznego pagóra; póki co jednak nie mówię głośno o swoim bardzo pozytywnym nastawieniu. Zasypiam bez większych problemów, bo nie czuję żadnej ekscytacji nadchodzącym dniem – wiem, że po prostu na Gokyo Ri nie wejdę….Ale jak mówią: „nigdy nie mów nigdy” ;-)
C.D.N.
Nigdy na taki treking się nie wybiorę, więc z przyjemnością poczytam. A przede wszystkim poogląda. Piękne zdjęcia.
PolubieniePolubienie
Jak to się mówi: nigdy nie mów nigdy ;-) Dla mnie też kilka lat temu taki trekking był nierealny
PolubieniePolubienie