Stoh z daleka wygląda bardzo zachęcająco. Wysoki, dobrze zbudowany, żeby nie powiedzieć przypakowany. Dlatego wybrałam właśnie jego. Jak się okazuje – dużo traci przy bliższym poznaniu. Dlatego pewnie więcej się nie spotkamy, to był typowy one day stand. Wymęczył mnie okropnie, a wcale nie było tak fajnie, jak się spodziewałam. Ale od początku…
Stoh. Co za durny pomysł, żeby szczyt nazywał się tak samo jak jeden z naszych najlepszych skoczków??? Nie widziałam w tym żadnego sensu. Kiedy jednak chilloutując na Wielkim Krywaniu zobaczyłam wielki, stromy szczyt od razu pomyślałam, że muszę go zdobyć.

Jak postanowiłam, tak zrobiłam – już następnego dnia. Wiele czasu nie miałam, żeby się zastanowić, czy aby nie wybrać czegoś innego – to był ostatni dzień mojego tygodniowego Tour de Slovakia. A zarazem pierwszy, kiedy miałam do dyspozycji cały dzień i zapowiadała się dobra pogoda ( wcześniej takie połączenie nie występowało – wiało, lało, grzmiało, góry chowały się we mgle). Dlatego, mimo, że od tygodnia tułałam się po słowackich górach, nie udało mi się zdobyć od początku do końca żadnego szczytu ( wjazdów kolejką na Chleb i Chopok nie liczę) . Stoh miał być pierwszy. Lepiej późno niż wcale.

Wystartowałam ok. 7 rano ze Stefanovej, do której dojechałam pierwszym autobusem ( ROZKŁAD) z Terchovej – turystycznej stolicy Małej Fatry. Dzień wcześniej wyczytałam, że szlak na Stoha to ok. 1000 m stromego podejścia, więc byłam przygotowana na mękę nudnego, żmudnego szlaku przez las. Nie rozczarowałam się. Faktycznie było stromo i nudno. I pomimo weekendu zupełnie pusto. Szłam zamyślona w ciszy i samotności, aż nagle obok mnie przebiegł jakiś zwierz.W pierwszym momecie mało nie dostałam zawału, ale okazało się, że to tylko pies. Wkrótce pojawił się też właściciel, później kolejne osoby. Zaczęli mnie doganiać. Było jasne, że moje tempo się pogarsza.
Wędrówka w lesie to dla mnie najgorsze, co może być. Brak widoków działa na mnie bardzo demotywująco. Dzięki Bogu, po pewnym czasie trafiłam na pierwsze okienko widokowe, a w nim sielankowe zielone wzgórza. Wkrótce – Wielki Rozsutec, u podnóża którego biegł szlak.
Pierwszy przystanek to Sedlo Medziholie. Fajne miejsce na piknik, niektórzy twierdzą, że przepiękne. Ja tam wolę jednak widoki z góry. Miejsce sielankowe, ale w mojej pamięci zapisze się z powodu dwóch nieprzyjemnych wydarzeń : A) pies zeżarł mi kanapkę ze słowacką konserwą b) zgubiłam kolejny kolczyk

Więcej dramatycznych wydarzeń nie było, wszyscy spotkani na przełęczy ludzie jak jeden mąż uderzyli na Rozsutec, a ja zaczęłam „atak szczytowy” na Stoha.Choć atakiem szczytowym bym tego nie nazwała, bardziej pasowałoby określenie – „pełzanie na kopę”.
Z przełęczy wchodzi się na chwilę w las i tam trzeba bardzo uważać, żeby przypadkiem nie pójść żółtym szlakiem, który szczyt omija. Odbicie na czerwony szlak niby jest, ale sama śieżka jakby nie do końca oznaczona. W związku z tym poszłam po prostu w górę przez las, ślizgając się na błocie ( w końcu lało niemal przez cały poprzedni tydzień), w nadziei, że szybko wyjdę na łąkę i właściwy szlak.
Tu zaczął się paradoksalnie najbardziej upierdliwy etap wędrówki – 400 metrów podejścia do góry w palącym słońcu. Pamiętacie, jak dwa akapity wcześniej narzekałam na las i brak widoków? Teraz oddałabym wszystko za kawałek cienia. Tymczasem wlokłam się pod górę i czułam, że słońce zaraz wypali mi mózg. Żeby było ciekawiej – zero wiatru.

Szlak był prosty jak autostrada – mimo to, a może właśnie dlatego podejście na zieloną kopułę było bardzo mozolne. Z tej strony szczyt nie wydawał się już taki intrygujący. Natomiast wyjaśniła się zagadka – Stoh to nic innego, jak stóg, ogromna kopuła wznosząca się we wschodniej części pasma górskiego. Trochę jak Montana Blanca na Teneryfie. Tocząc się noga za nogą na tą kopę, nagle poczułam trudy całotygodniowej tułaczki – niby wiele się nie nachodziłam, jakieś 10-15 km dziennie, ale zaczęłam czuć te kilometry w nogach. Jednym słowem – spadek mocy.

Jak się pewnie domyślacie, doczłapałam tam ostatkiem sił żyjąc nadzieją, ze walnę się na trawie i poleżę. Stoh mógłby od biedy służyć jako małe boisko, a na szczycie oprócz mnie była jedna osoba, więc miejsca było pod dostatkiem.

Niestety, nie dane mi było poleniuchować – jakiś dziwny klimat panuje w tej Małej Fatrze, bo na górze dla odmiany wiało tak, że mało nie urwało mi głowy. Za to widoki nie urywały dupy, przynajmniej po tym, co widziałam poprzedniego dnia. Jednym słowem – męka wejścia na Stoha jest nieadekwatna do atrakcyjności widokowej. Przynajmniej tak było tej niedzieli. Sytuację ratowała gonitwa chmur po niebie.

Ze Stoha jak na dłoni widać grzbiet Małej Fatry i ewentualną trasę dalszej wycieczki, najgorsze jednak, że aby iść dalej, trzeba z tego Stoha zejść i stracić mozolnie zdobytą wysokość. Skoro nie dało się za bardzo poleżeć, jak niepyszna trzasnęłam parę zdjęć i skierowałam się na dół. Na początku, po trawie jeszcze nie było tak źle, ale potem wchodzi się w krzaki, w krzakach mega błoto i jazda bez trzymanki. A raczej asekuracja w postaci wcześniej wspomnianych krzaków, bez nich pewnie wylądowałabym na tyłku. Myślę, że schodzenie w deszczu mogłoby być bardzo ciekawe.

Najniższy punkt to Stohove Sedlo, a z niego piękny widok na Velki Rozsutec i w ogóle sielaneczka. Stamtąd zaczyna się podejście na Poludnovy Grun – kolejne 200 m przewyższenia. Już pewnie zdążyliście zauważyć, że cały urok Małej Fatry leży w tym nieustannym wchodzeniu i schodzeniu. Małe zielone górki, ale dość strome, dlatego takie męczące.

Do tego momentu nie miałam sprecyzowanych planów, co dalej. Miałam do wyboru iść na zachód grzbietem aż do Chaty pod Chlebem (2.45 h a potem znów bulić za kolejkę) albo zejść do Chaty na Gruni (1,45h) , a potem 45 min do Stefanovej. Zadecydowało lenistwo i kłębiące się na horyzoncie chmury, które nie zwiastowały nic dobrego. Nie chciałam kolejny raz przeżywać traumy ucieczki przed burzą i to na grzbiecie, zamiast tego wolałam napić się piwa, dlatego wybrałam opcję dla leniwych.

Jeżeli ktoś ma kłopoty z kolanami, zejście do Chaty na Gruni to prawdziwe wyzwanie – idzie się wzdłuż trasy narciarskiej, jest stromo i w pewnych momentach ślisko. Cały czas mamy przez oczami malutkie schronisko leżące 400 m poniżej, które jawi się jako ziemia obiecana, oaza piwem i kofolą płynąca.
Kiedy tam wreszcie dotarłam, najpierw dopadłam do baru a zaraz potem do leżaka, udało mi się tak ułożyć, żeby mieć głowę w cieniu i po prostu padłam. Mogłabym tak leżeć godzinami, cud, że nie przysnęłam. Wreszcie wzięłam się w garść i przemieściłam się do stolika, na tradycyjny zestaw turysty czyli kotlet i piwo. Jak na schronisko ceny całkiem spoko – 6,5 euro za wszystko. Chata na Gruni to był idealny pomysł na zakończenie dnia i zakończenie mojej tygodniowej wędrówki. Bardzo sympatyczne miejsce. Leżaki, plac zabaw dla dzieci, miła obsługa i pomimo weekendu umiarkowana ilość ludzi. Strasznie mi się tam spodobało i może uda mi się tam kiedyś wrócić i spędzić noc.


Ze schroniska miałam trzy opcje powrotu do cywilizacji ( patrz: na autobus), w końcu wybrałam zejście do Stefanovej. Jak się okazało – chyba najmniej inwazyjne – to droga dojazdowa do chaty, więc nie było stromo ani wyboiście. Tam powegetowałam chwilę i złapałam autobus do Terchovej.

Nie pozostało mi już nic innego, jak tylko spakować plecak i na drugi dzień bladym świtem wyruszyć do Krakowa. Niestety, moja słowacka eskapada się kończyła. Z jednej strony było mi szkoda, z drugiej – byłam już trochę wymęczona. Bardziej byle jaką pogodą, niż zrobionymi kilometrami. Mała Fatra okazała się wisienką na torcie i wynagrodziła mi wszystkie zamglone, deszczowe dni i ani trochę mnie nie rozczarowała. Do Krakowa wracałam 7 godzin. Ale kto powiedział, że łatwo dostać się w takie piękne miejsce…a potem z niego wydostać :-)
„….Wszyscy kierowali się na Rozsutec” … a przecież ze Stoha widok na niego najlepszy. Premia za wytrwałość. Pozdrawiam
PolubieniePolubione przez 1 osoba
no nie miałam wyjścia – w końcu przez cały tydzień żadnego szczytu normalnie nie zdobyłam, to była ostatnia szansa ;-) Rozsutec to chyba następnym razem ;-)
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Niekoniecznie ze szczytem, górskie szczytowanie można przeżyć, czas uczy pokory, Diery od Stefanowej polecam
PolubieniePolubienie
Ostatnio Czerwone Wierchy mi tak ostro dały popalić hahaaha :) po 8 godzinach trasy nie wiedziałam jak się nazywam, ale dla tych widoczków cudnych było warto naprawdę. Piękne zdjęcia i ciekawe opisy. Gratuluje.
PolubieniePolubienie
dziękuję! jak ktoś napisał na FB, wszystko zależy od dnia – ja Czerwonych źle nie wspominam, mimo, że wchodziłam rzekomo najbardziej męczącym szlakiem ( czerwony z Kir)
PolubieniePolubienie
Bardzo mi miło imienniczko która kocha góry :)
PolubieniePolubienie
Miałem się na Ciebie obrazić, bo wiadomo, ale widoki z Fatry mnie ujęły. Kiedyś tam często bywałem. Spałem na Gruni, schodziłem tam za Stoha (ale mi się zakwasy porobiły). Przy okazji. Powstała grupa CICHE SCHRONISKO https://www.facebook.com/groups/785314774942533/ aby przedyskutować kwestię górskiej atmosfery tamże. Rozumiem, że Ciebie to nie dotyczy, ale jak być chciała, możesz, zareklamować. Jakoś w Alpach schroniska wyglądają inaczej.
A i tak największą popularnością z moich pomysłów ciszy się nocleg w igloo (m.in. też na tej stronie).
Oczywiście nie musisz tego komentarz publikować, to raczej wiadomość dla Ciebie.
PolubieniePolubienie
komentarz sam się opublikował ;-) Ja w Fatrze byłam pierwszy raz, ale nie rozczarowała mnie ani trochę.Pewnie kiedyś wrócę.
PolubieniePolubienie