Być może zauważyliście, że highlighty zostawiam sobie na koniec. Tak, żeby z przytupem zakończyć każdy wyjazd. Najczęściej kończy się tym, że zamiast następnego szczytu, zaliczam kolejny wycof. Czy się wkurzam, czy się martwię, czy jestem rozczarowana? Nie! Nie mam parcia na szkło ani w życiu, ani w korpo ani tym bardziej w górach. I wychodzę z założenia, że wszędzie można wrócić, poprawić. Podczas zeszłorocznego wyjazdu na Majorkę moim głównym celem miał być najwyższy dostępny dla wędrowców szczyt – Puig de Massanella. Chyba nie muszę pisać, jak się skończyło…Powiem więcej, tego dnia przeszłam sama siebie – ( nie) padły aż dwa szczyty. Brawo ja!
(Nie) zdobycie Puig de Masanella to klasyka w moim wydaniu. A robi się to tak : przed wyjazdem należy trąbić na fejsie o planowanym celu, opowiadać wszystkim znajomym, ze szczegółami, gdzie się wybierasz, oglądać szlak na u tube. Po dotarciu na miejsce fajnie przez kilka dni obserwować górę z daleka, a wejście na nią zaplanować na ostatni dzień – tak żeby nie dało się już poprawić. Aż się zaczynam bać, co będzie z marcowym Teide…Tfu, odpukać!

Po dogłębnej analizie blogów i mapy stwierdziłam, że nie ma innego wyjścia – na Puig de Masanella muszę wyruszyć z Lluc. Z Soller to ok. dwie godziny autobusem. Pierwszy i jedyny autobus startował z pobliskiego portu przed 9 rano ( rozkład) , powrotny był ok 18. Czasu miałam na styk. Pogoda zapowiadała się cudowna, a ja czułam, że mam powera – dwa dni wczesniej pochodziłam trochę w okolicach Tossal Verds, a poprzedniego dnia oglądałam z góry Valdemossę, więc zdążyłam już rozruszać moje rozleniwione przez siedzenie za biurkiem mięśnie.
Stawiłam się więc na dworcu w Soller, tłum ludzi w trekkingowych outfitach gęstniał, a autobus się spóźniał, nic jednak nie zwiastowało nadchodzacej katastrofy. Wreszcie nadjechał, drzwi się otworzyły a kierowca krzyknął : one person only. Tłum nie zdążył jeszcze przyswoić tej informacji i ruszyć do szturmu, a już jakiś koleś z plecakiem, który nota bene nie wyglądał na takiego, co będzie chodził po górach wpakował się do autobusu. Kierowca natychmiast odjechał zostawiając za sobą tuman kurzu i kilkanaście rozczarowanych osób.
Nigdy, powtarzam, NIGDY nie przyszłoby mi do głowy, że taka sytuacja może zdażyć się na Majorce, kilka razy jechałam tym autobusem i nigdy nie był zapchany. Dlatego najpierw opadła mi szczęka ze zdziwienia, a potem trafił mnie szlag, głównie wkurzyłam się na tego gościa, co wsiadł ( nie wiedząc, że przez niego mój plan legł w gruzach), a potem na siebie – że zaprawiona w bojach pod Szwagropolem i w Ryanairze nie wykazałam sie większym refleksem.

Gdybym była bogatym Niemcem albo z grupą znajomych, pewnie odżałowałabym kasę na taksę. Gdyby to nie był ostatni dzień, mogłabym zmienić plan i pochodzić po górkach w okolicach Soller. Zamiast tego, zarzuciłam plecak i pomaszerowałam na wylotówkę na Lluc ( 30 min z głowy). Zdeterminowana, żeby zrealizować mój dzisiejszy target ;-) To tylko 35 km, dojadę stopem szybciej niż autobusem –myśałam. Jak na złość, nikt nie chciał się zatrzymać, im dłużej stałam, tym bardziej klęłam pod nosem na czym świat stoi, a moje marzenie o Puig de Massanella topniało z każdą minutą sterczenia na poboczu drogi.
Ostatecznie dojechałam na miejsce trzema stopami (do jednego z nich niemal bezczelnie władowałam się na parkingu), z dwugodzinnym poślizgiem i w międzyczasie musiałam zmienić plany. Jednym z plusów samotnego podróżowania jest to, że mogłam się błyskawicznie dostosować do sytuacji – z żalem pożegnałam Masanellę, za to postanowiłam przejść sie na Puig d’en Galileu ( znajomi, z którymi swego czasu zdobywałam Koprowy, Asia i Darek, byli i mówili, że całkiem spoko).

Szlak na Puig d’en Galileu zaczyna się w okolicach Son Macip – jest parking, ale przystanku brak, więc szczęście w nieszczęściu, że jechałam stopem, a nie autobusem. Tym razem odpadło szukanie szlaku, bo przed 95% czasu idziemy świetnie oznaczonym i utrzymanym szlakiem długodystansowym GR221.
Na początku szłam przez las, albo raczej zagajnik, fajna rozgrzewka w kojącym cieniu. Potem szlak wspina się zygzakami na niemal pionowe zbocze. Ścieżka jest tak zbudowana, że w ogóle nie czuć tej stromizny, ale mimo to dała mi trochę popalić ( wystarczy popatrzeć na mapę – poziomice ścielą się gęsto), zwłaszcza, że było samo południe :-P Dzięki temu, że szlak wygląda jak alejka w parku, nie trzeba za bardzo patrzeć się pod nogi, za to warto rozejrzeć się wokół. A było na co….

Za plecami mam dolinę, w której położone jest Lluc ( szczerze mówiąc wyobrażałam sobie, ze Lluc ze słynnym klasztorem leży raczej na szczycie góry, ale okej), a przede mną – podniebna ścieżka i gdzieś w oddali błękit Morza Śródziemnego.

Szlak kojarzy mi się z popularną „ceprostradą”, tylko zagęszczenie na szlaku jakby mniejsze.
W końcu, nieco zmachana, wyszłam na płaskowyż leżący na wysokości ok 1100 m, gdzie ścieżka odbijała do Casa de Neu den Galileu. Nie miałam czasu tam zajrzeć, ale muszę Was zmartwić – nie jest to schronisko z zimnym browarem, raczej – rozwalające się chaty, służące kiedyś do….zbierania śniegu. Ciekawe, czy dałoby się tam spać.

Po mozolnym pokonywaniu zygzaków, rozpoczęła się najprzyjemniejsza część wycieczki – bardzo delikatne podejście na wyrastający przede mną Puig d’en Galileu. Uspokoiłam się, bo wyglądało na to, że nawet ślepy by tam trafił ( odpadało szukanie szlaku), od biedy na przełaj.

Szybko doszłam na przełęcz, gdzie wg mapy odbijała niewyraźna ścieżka na szczyt. Niestety, po drugiej stronie pojawił się mój originalny cel, dość niepozorny z tej strony Puig de Masanella.

Wydawał się na wyciągniecie ręki, pomyślałam – what the hell, idę, może zdążę! Niestety, ktoś tak idiotycznie wytyczył szlak, że najpierw trzeba stracić wysokość, tylko po to, żeby ją później z trudem odzyskać ( bardzo fajnie widać to na wykresie z Endomondo). Po drodze zagadnęłam dwoch facetów, którzy stwierdzili, że na szczyt jeszcze dobra godzina, a oprócz tego trzeba się „wspinać”( i popatrzyli na mnie z powątpiewaniem).

Nie jestem pewna, co przez to rozumieli, pewnie bym spróbowała, zwłaszcza, że przepaści nie było, więc mój lęk wysokości może by nie zaatakował. Niestety, szybkie spojrzenie na zegarek ostudziło mój zapał. Nie ma bata, że zdążę wróćić na autobus ( a po porannych perypetiach, nie chciałam nastawiać się na stopa). Tak więc kolejny raz na mojej drodze do szczęścia stanął beznadziejny rozkład autobusów. Sama jestem sobie winna- takie są efekty , jak się w młodości nie chciało robić prawka.

Pomyślałam, że w takim razie wracam i wejdę chociaż na ten Galileu, ale wcześniej postanowiłam na chwilę zatrzymać się na Coll des Telegraf. Z przełęczy, jak na dłoni było widać najwyższy szczyt Majorki – zakazany Puig Major ( baza wojskowa). I tradycyjnie, stały jakieś ruiny.

To było idealne miejsce na lunch i chillout, ale kto na wakacjach ma czas, żeby siedzieć? First things first – najpierw zrobię jakieś fajne foty Puig Major. Jeszcze kawałek i jeszcze odbrobinę do góry, żeby złapać lepszy kadr….I tak, sama nie wiedząc kiedy wylazłam na jakiś szczyt, bezimienny i poza szlakowy. Ju-hu! ależ mi się to spodobało – cały szczyt dla mnie, słońce, błękitne niebo, wiatr cisza, samotność. Zakreciło mi się w głowie.

Nie, nie z nadmiaru wrażeń – od śniadania nic nie jadłam. Ugryzłam kawałek snickersa i zapiłam powerade’em, żeby się nie przewrócić. Chciałam się tam położyć i kontemplować, ale pojawił się kolejny problem – jak stąd teraz zejść??? Szybkie spojrzenie na mapę – jednak jest jakaś ścieżka, zaznaczona niewyraźnymi kropeczkami. Wyznaczona przez bardzo mały kopczyk.Prawie pionowo. Nie ma się jak zabić, ale zjechać na tyłku już tak.
Dumna z siebie i nieco podrapana wróciłam na oficjalny szlak i skierowałam się w kierunku Puig d’en Galileu. Szybko jednak okazało się, że nie ma sensu tam gnać z językiem na brodzie, tyko po to, żeby zaliczyć. Widoki nie będą na pewno lepsze, niż z mojej bezimiennej górki, a przecież muszę jednak się zatrzymać na lunch. Znalazłam fajną miejscówkę na ogromnym głazie przy szlaku i wreszcie mogłam chwilę odsapnąć. Udało mi się też przydybać jakichś ludzi, żeby zrobii mi lansiarską fotę ( choć nie do końca o to mi chodziło – do poprawy!)

Mogłabym tam siedzieć godzinami. Ale czas mnie gonił, jak to na wakacjach, dlatego nie pozostało mi nic innego, jak zejść do Lluc. Droga powrotna bez fajerwerków – tylko melancholijne podziwianie widoków, melancholijne, bo wiedziałam, że nic mnie już nie czeka, tylko powrót do Soller, samolot, Polska , praca…..

Czas mnie gonił i nie zdążyłam wejść na Puig d’en Galileu, ale nie byłabym sobą, żeby nie zostawić sobie buforu czasowego na wypicie piwa. Trzeba mieć w końcu jakieś priorytety. Dlatego wielka była moja radość, kiedy od razu po zejściu ze szlaku zobaczyłam taką tablicę :

Piwo kosztowało 3 €, a może i więcej, ale po zejściu ze szlaku, jedyne o czym marzyłam to zimny browar, więc kto by przeliczał na złotówki ;-) . Takim to miłym akcentem zakończyłam moje wędrowanie na Majorce. Trzy dni chodzenia po górach w pełnym słońcu i w krótkim rękawku, po prawie pustych szlakach, podczas gdy w polskich górach jest wtedy szaro, buro, nijako i jakoś tak zgniło. Dlatego uważam, że kwiecień to naprawdę super czas, żeby wybrać się w Serra de Tramuntana. Ci z Was, którzy śledzą fejsbukowy fan page, wiedzą, że przymierzałam się, żeby znów kupić bilety na wiosnę. Niestety, bilet sprzątneli mi sprzed nosa, ale nie zdziwcie się, jak znów polecę na Majorkę. Muszę przecież wejść na ten cholerny Puig de Massanella!
PS. Zdaję sobie sprawę,”poza szlakiem” przebywałam całą godzinę, a mimo to stwierdzam, że dużo fajniej tak chodzić samopas niż po oficjalnej ścieżce ;-)

Jakie piękne widoki! My co prawda Puig de Masanella zdobyliśmy, ale mieliśmy raczej nie-widoki ze szczytu, niestety ( do zobaczenia tu: https://bistonbetulariablog.wordpress.com/2016/12/02/majorka-w-gore-i-w-dol/).
Teide nie zdobyliśmy, zupełnie zamierzenie, ale widoki w okolicy były za to nieziemskie :)
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Ale pech!I to latem ;-) Dlatego czasem warto poczekać, aż chmura się rozpłynie, zwłaszxza nacwyspie. A którędy wchodziliście?
PolubieniePolubienie
Jakie piękne widooki! Gratulacje osiągnięć!
PolubieniePolubienie
dzięki ;-)
PolubieniePolubienie