Ambitne plany miałam już od roku – pojechać na miesiąc albo dwa tygodnie. Zacząć od Lescun, odwiedzić ponownie Lacs d’ Ayous, kawałkiem HRP przeskoczyć do Hiszpanii i z Refugio Respumoso wrócić do francuskiej doliny Marcadau. Potem Gavarnie, Neouvielle a może nawet Port de Venasque. Zdaje sobie sprawę, że te nazwy i ta trasa prawdopodobnie niewiele Wam mówią, ale uwierzcie mi – marzyła mi się konkretna wyrypa. Biwakowanie na dziko i oglądanie wschodów słońca na wysokich przełęczach. Stwierdziłam, że całe lato będę trenować kondycję i odwagę śpiąc samotnie pod namiotem gdzieś na beskidzkich pagórach.

Jak to wyglądało? Na wycieczkę z całym ekwipunkiem wybrałam się RAZ, na Rysiankę i myślałam, że umrę. Sporo strachu napędziła mi też pierwsza samotna noc pod namiotem w Górach Przeklętych. W ogóle rzadko tego lata bywałam w górach i swoją kondycję mogłabym określić jako słabą. Marzenia o pirenejskiej wyrypie zaczęły się z dnia na dzień rozmywać coraz bardziej.
Wyznaję jednak zasadę, że plany są po to, żeby je zmieniać. Kiedy kupiłam wreszcie bilet, dwa i pół tygodnia przed wylotem ,miałam już tylko jedno marzenie – rozbić namiot gdzieś pod schroniskiem, usiąść i gapić się na góry. Zero ciśnienia, żadnej ustalonej trasy, a jedyny plan – reset. Plan wykonałam w 100 procentach. 12 dni spędziłam na kontemplowaniu przyrody, ślimaczych wędrówkach po szlakach i poza nimi, a także, a może przede wszystkim, na walce z własnym strachem.

Dzień pierwszy. Czy ja gdzieś dojdę z tym plecakiem?
Po nieprzespanej nocy na Balicach, opóźnionym locie, czekaniu na transport z lotniska ląduję wreszcie w górskim kurorcie. Do ostatniej chwili nie jestem zdecydowana, dokąd iść i gdzie spędzić pierwszą noc. W sumie to już jestem wrakiem człowieka i najchętniej położyłabym się na trawie. Biorę jednak 15 kg plecak i powoli noga za nogą wlokę się do najniżej położonego schroniska. Rozbijam namiot nad strumieniem, wieczorem jest tak zimno, że para leci z ust, a ja zawijam się w zimowy śpiwór jak w kokon. W środku nocy, kiedy wychodzę „do toalety”, widzę nad sobą miliony gwiazd, a rano witają mnie takie widoki. Ciężar plecaka, zimno i brak prysznica przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie.

Dzień drugi. Kondycja pod psem i stroboskopy
Podobno drugi dzień jest najgorszy. Rano mam takiego powera, że kusi mnie, żeby przez wysoką przełęcz przejść do Hiszpanii. Na szczęście te mrzonki duszę w zarodku. Zostawiam niepotrzebne rzeczy w jadalni w schronisku i idę na lekko na spacerek w kierunku Lac Nere. No cóż, tempo mam jakbym wchodziła na Everest, to dobrze nie rokuje. Po południu schodzę nieco niżej, rozbijam namiot a przed snem z niepokojem obserwuję błyskawice gdzieś na hiszpańskiej granicy. Błyska się co kilka sekund, poprawiam śledzie, to jedyne, co mogę zrobić, ale wiem, że jeśli ta burza przyjdzie to mój namiot made in China zmiecie z powierzchni ziemi. Całą noc tłukę się niespokojnie słuchając jak krople deszczu uderzają o tropik namiotu.

Dzień trzeci. „Kiedy ci goście wreszcie sobie pójdą?” Pierwsza noc w cabanie
Za free wjeżdżam wyciągiem krzesełkowy prawie nad Lac Gaube, które tyle razy oglądałam na kamerkach internetowych. Po wczorajszych obawach, patrząc na burzowe chmury wiem, że za nic w świecie nie chcę spać dziś w namiocie na 2 tys. m npm. Idę więc spacerkiem w stone Vignemale. Po drodze zaliczam bliskie i bolesne spotkanie z pirenejskim podłożem, na szczęście kończy się na kilku siniakach i zadrapaniach. To mi przypomina „że w górach trzeba mieć pokorę” – frazes, z którego śmiałam się nie raz. Wracam na nocleg do pięknie położonej cabany. Wieczór spędzony z parą Francuzów, którzy w mojej sypialni gotują zupę. Ogień w kominku sprawia, że obskurna chata staje się bardzo przyjaznym miejscem. Zwłaszcza, że nocą przychodzi niezła nawałnica.

Dzień czwarty. When in France…
Schodzę do cywilizacji, znajduję super tani nocleg i zamiast wziąć prysznic od razu idę na szlak. Cauterets z góry wygląda naprawdę uroczo. Spacer zostaje przerwany przez burzę, siadam w knajpie na wysoko położonej farmie. Umieram z głodu – schabowego nie mają, zostają crepes i białe wino. Chillout w deszczu. W ogóle się nie wkurzam, że pogoda się popsuła – cieszę się, że jestem na wakacjach, mam dziś dach nad głową, a nawet mikrofalówkę!

Dzień piąty. Zwała w Lourdes
W górach ma lać cały dzień, dlatego jadę do Lourdes. Bardzo, bardzo nie lubię tego miasta, a kiedy wchodzę na Rue de la Grotte autentycznie robi mi się słabo. Dzień spędzam na poszukiwaniu płatków owsianych/ wyprawie do Carrefoura. Z nudów zwiedzam twierdzę, ale nawet nie chce mi się robić zdjęć, chyba nie jestem prawdziwym blogerem :-P
Dzień szósty. ” Prysznic? A komu to potrzebne….?” (Gavarnie i mroczna chata)
Z ulgą wsiadam do autobusu jadącego do wioski Gavarnie. Pogoda żyleta! Po relacji Morgusia wymarzyłam sobie, żeby biwakować niedaleko Refuge Espuguettes.

Tarabanię się na wysokość ponad 2 tys. m npm z namiotem, tylko po to, żeby stwierdzić, że jest za zimno, widoczność się zepsuła a ja wracam do cabany. Wieczorem dochodzę do wniosku, że codzienna toaleta jest przereklamowana, nie chce mi się nawet wyściubić nosa z chatki, żeby umyć zęby (!). Płaskowyż we mgle to bardzo niepokojące miejsce, a nocna nieoczekiwana wizyta nieznajomych to apogeum schizów. Do dziś nie wiem, jak to się stało, że nie zeszłam tam na zawał. Rano po strachu nie ma ani śladu, tak samo jak po atrakcyjnych wspinaczach ;-)

Dzień siódmy. Prysznic? Ubikacja? Tu jest jakby luksusowo!
Rano, tradycyjnie bez mocy schodzę na dół, rozbijam się na polu namiotowym i od razu biegnę na szlak. Choć mam w planie lajtową przechadzkę, przypadkiem trafiam do cyrku. Cirque de Gavarnie – naprawdę robi wrażenie. Wieczorem zachwycam się gorącym prysznicem. Zadziwiające jak szybko zmienia się perspektywa i zaczynamy doceniać zwyczajne rzeczy.

Dzień ósmy. Viva la France!
Przemieszczam się do Bareges, znajduję pokój z łóżkiem king size i łazienką ( luksus do potęgi!) Pranie, leżenie, nicnierobienie, bo na zewnątrz pizga złem. Kiedy po kolacji wychodzę z knajpy, po konsumpcji steka i pół litra wina, rozpogadza się i widzę na horyzoncie mur szczytów. Mam ochotę wykrzyknąć : kocham Francję i Pireneje!


Dzień dziewiąty, Kto długo śpi, ten musi zmieniać plany
Łóżko jest tak cudowne, że śpię do oporu, budzi mnie pukanie do drzwi – przemiła babcia z pensjonatu ze śniadaniem. Szybka zmiana planów – chcę w tym łóżku spać kolejną noc! Żmudna i męcząca ( to na pewno wina wypitego wina) wycieczka do Refuge de la Glere. Szału nie ma, ludzi też nie, ale chmury robią robotę. Ale powiedzmy sobie szczerze – gdyby takie schronisko było w Polsce, wszystkie miejsca byłby zarezerwowane z rocznym wyprzedzeniem.

Dzień dziesiąty. Back on track! Mini wyrypa
Znów biorę ciężki plecak i od północy wchodzę w przepiękny rejon Neouvielle. Chciałabym tym razem odwiedzić Col Madamete ( nie udało się w zeszłym roku). Znów idę w tempie żółwia, dlatego stwierdzam, że lepiej skrócić wycieczkę i przejść przez niższą Col de Tracens. Bez oficjalnego szlaku. Jeszcze nie wiem, że wpakuję się w pole ogromnych głazów. Klasyczna trauma pt. jak ja się stąd wydostanę i nauczka, żeby ślepo nie podążać za śladem gpx. Oddycham z ulgą, kiedy wybrana przeze mnie chatka okazuje się otwarta. Wieczorem obserwuję ptaki nurkujące w dolinę i wędrówkę mgieł. Ostatnia noc w górach.


Dzień jedenasty. Żarłoczna Owca i zejście z gór
Chciałabym celebrować ten moment, ale ostatnie śniadanie zostaje zrujnowane przez Żarłoczną Owcę. Zwierz jest upierdliwy, jak gołębie na krakowskim rynku. Potem już tylko spokojne zejście z gór w ciepłym świetle. Wiem, że już nie muszę się przepakowywać ani nic planować. Lunch z winem na placu w środku miasta, gdzieś pod nosem żandarmerii. Nie róbcie tego w domu (czyt. w PL). W Intersporcie kupuję bluzkę i skarpetki, bo wstyd mi siedzieć w śmierdzących ciuchach w samolocie.

Dzień dwunasty. Powrót do rzeczywistości
Kiedy autobus wyjeżdża z górskiej miejscowości po policzkach płyną mi łzy. Nie zrobiłam żadnych konkretnych tras, nie dotarłam do wielu miejsc, które wcześniej obczajałam w internecie, nie biwakowałam wysoko w górach. Powrót w Pireneje ani trochę mnie nie rozczarował. Choć za kilka tygodni czeka mnie przygoda życia i Himalaje, wcale się nie zdziwię, jeśli to będzie wyjazd roku. Jedno wiem – w Pireneje będę wracać już zawsze.

Przez prawie dwa tygodnie chodziłam z ciężkim plecakiem, nieraz spałam w zimnie, żywiłam się batonikami i zupami w proszku. Ani razu nie bolały mnie plecy, ani głowa, ani żołądek. Tymczasem, będąc w Krakowie, chodzę na rehabilitację na kręgosłup, nie ruszam się nigdzie bez prochów przeciwbólowych i non stop piję ziółka. Na nizinach jestem chorowita. Dziwna koincydencja.
Człowiek nie jest istotą przystosowaną do życia w betonie i w huku, do siedzenia cały dzień na tyłku przed monitorem, wykonywania wirtualnej pracy i życia w wirtualnej rzeczywistości. Wracając z gór zawsze zadaję sobie pytanie, dlaczego ludzie to sobie zrobili, dlaczego JA to sobie robię… Jednak puchy, goretexy, bilety lotnicze kosztują, a dylemat między „mieć czy być” nie jest taki czarno-biały jak wtedy, kiedy w podstawówce pisało się rozprawki na ten temat.
Ten wyjazd w Pireneje był mi bardzo potrzebny. Choć każdy niemal dzień był męką i walką z własnymi słabościami, teraz nie pamiętam już ciężaru plecaka czy niepokoju towarzyszącego samotnym nocom w górach. Przypominam sobie za to, jak siedzę wieczorem przed namiotem pijąc gorącą herbatę, w powietrzu niesie się dźwięk dzwonków, obserwuję wędrówkę chmur i nie myślę o niczym. Niewiele potrzeba mi do szczęścia. Takie wspomnienia będą mnie trzymać przy życiu aż przyjdzie czas, kiedy znów spakuję plecak i ruszę w góry.
Jeśli masz ochotę poczytać więcej o Pirenejach, zajrzyj tu :
Kasia, nie wiem czy żyjąc w górach, mając je na wyciągnięcie ręki potrafilibyśmy je doceniać. Patrz: niektórzy jeśli nie wielu mieszkańców Zakopanego, którzy nie chodzę po Tatrach bo przecież widzą je codziennie!
A tak, mamy chwilę by za nimi zatęsknić, zarobić na gore, puch i wino i wrzucić do koszyka kolejny bilet lotniczy. Nie miej złudzeń, ja już sprawdziłam czy są loty na czerwiec do Lourdes i odkładam kasę na koncie na namiot! Planów mam na kolejny rok, a przecież za chwilę znowu nas poniesie w góry, nad wodę i na bieganie, tym razem w ukochanej Italii.
Pięknego wyjazdu w Himalaje, ten jest jeszcze przede mną. Do zobaczenia na szlaku.
PolubieniePolubienie
Pewnie masz rację, tylko jak się przez jakiś czas przebywa na zewnątrz, codziennie się ruszaetc, to jeszcze bardziej boli siedzenie w zamknięciu. Bilety już są w sprzedaży, ale to się kupuje tak z 3 tygodnie przed, wtedy będzie najtaniej ;-)
PolubieniePolubienie
Właśnie patrzyłam na ceny. Poczekam cierpliwie 😀
PolubieniePolubienie
Zdjęcia cudowne relacja również. Kiedyś byłam z 20 kg plecakiem na 4 dniowej wyprawie w Gorce, w sumie nie tylko, bo potem Jaworki i na Niemcową. Piękne szlaki naprawdę. Podziwiam Cię żeś się porwała na te Pireneje. Gdzie nasze Beskidy a gdzie Pireneje. GRATULUJĘ
PolubieniePolubienie
Myślę, że w Beskidach tak samo można się zmęczyć, jak w Pirenejach ;-)
PolubieniePolubienie
Cudnie! Muszę przyznać, że dzielna jesteś niesłychanie :-)
PolubieniePolubienie
Eee, tam :-) Żaden wyczyn…
PolubieniePolubione przez 1 osoba
No ja bym padła przygnieciona plecakiem ;-P
PolubieniePolubienie
Raz padłam :-D
PolubieniePolubione przez 1 osoba
haha – się nie dziwię
PolubieniePolubienie
Grunt, że przepaść była daleko :-)
PolubieniePolubione przez 1 osoba
haha, a tu się zgodzę :-)
PolubieniePolubienie
No genialne te Pireneje. Nie wiem, dlaczego jeszcze mnie tam nie było. I w 100% zgadzam się z Twoją refleksją na końcu: człowiek nie jest przystosowany do życia w betonie i gapienia się w monitor. Wiesz, że ja na nizinach też często na przeciwbólowych i w ogóle czasem ciężko się ruszać? (mam chorobę reumatyczną). A jak pojadę w góry, to wszystko znika, choć przecież wtedy stawy nieźle dostają w kość, że się tak wyrażę ;) Powinnyśmy stworzyć post o terapeutycznej mocy gór, bo coś jest na rzeczy.
PolubieniePolubienie
Hej! Ja już myślę o czerwcu i wrześniu w przyszłym roku ;-) więc może w Pirenejach się spotkamy. Zapraszam do mojej cabany :-) To jest jakiś fenomen, ale góry leczą….I to nie tylko dolegliwości fizyczne, ale i weltschmerz ;-)
PolubieniePolubienie
Świetny tekst, chodzenie po górach jest czymś niesamowitym :) Piękne zdjęcia!
PolubieniePolubienie
Dzięki!
PolubieniePolubienie